poniedziałek, 28 lutego 2011

Nienasycenie (Andrzej Stasiuk "Dziennik pisany później")

„Dziennik pisany później” to nie pierwsza i nie ostatnia książka Andrzeja Stasiuka jaką dane mi było przeczytać. Pisarz ten od dawna należy do grona moich ulubionych polskich autorów, chociaż pierwsze spotkanie z jego książkami wcale nie zapowiadały sympatii, którą darzę go aktualnie. Każda kolejna powieść, bądź zbiór esejów dokonywały niebywałych rzeczy i utwierdzały mnie w przekonaniu, że będzie on jednym z nielicznych pisarzy, których dorobek chciałabym poznać w całości, ba – mieć go na własność, bo Andrzej Stasiuk potrafi tak snuć swoją opowieść przez wiele stron, że ciężko jest przejść do porządku dziennego po tym, gdy skończymy czytać ostatnie zdanie…

W „Dzienniku pisanym później” Stasiuk po raz kolejny raczy czytelnika zapiskami z podróży – są one dalekiej od typowej literatury podróżniczej, bowiem stanowią  zbiór mniejszych bądź większych fragmentów. Tego typu refleksje są bardzo charakterystyczne dla większości książek Andrzej Stasiuka (można je odnaleźć również w jego powieściach). W ostatniej książce autor zabiera nas w podróż po Bałkanach, ale nie tylko… Po raz kolejny Stasiuk czaruje słowem jak nikt, jednak z każdą kolejną stronę czar słabnie… Ciężko jest mi przyznać się przed samą sobą, a co dopiero przed Wami, że jego ostatnia książka nie wywarła na mnie takiego wrażenia, jak jego poprzednie powieści. Niebywałe! Miałam wielkie oczekiwania wobec „Dziennika pisanego później”, a tymczasem okazało się, że moja osoba pozostała niemal obojętna na historię, którą Stasiuk snuł w swojej opowieści. 

Zapowiadało się całkiem ciekawie, jednak ostatnia strona przyniosła ogromny niedosyt, na które złożyło się kilka czynników. Po pierwsze tematyka, która jest mi zupełnie obca – Bałkany i takie kraje jak Albania, Serbia, Bośnia, Hercegowina, Macedonia z całą pewnością nie znajdują się w sferze moich zainteresowań. Po drugie – objętość książki pozostawia wiele do życzenia… W środku możemy znaleźć przykuwające uwagę czytelnika portrety, których autorem jest Dariusz Pawelec. Z całą pewnością miał to być ciekawy dodatek do lektury – szkoda tylko, że ja odniosłam wrażenie, iż ich obecność miała stanowić swego rodzaju rekompensatę za jakże ubogą ilość tekstu, a nie uzupełnienie lektury. Z drugiej jednak strony mam wrażenie, że tych fotografii mogłoby w ogóle nie być – Stasiuk pisze tak sugestywnie i obrazowo, że jego przemyślenia, szkice i refleksje same w sobie są fotografiami, które w jednej chwili z kart jego powieści przenoszą się do umysłu czytelnika, by tam dokończyć tę niesamowitą projekcję. 

No cóż – z pewnością mogło być lepiej… Całe szczęście, że mimo wszystko można w tej powieści odnaleźć kilka uniwersalnych prawd i jeszcze więcej niebanalnych spojrzeń na otoczenie tak charakterystycznych dla książek Andrzej Stasiuka, które czynią „Dziennik pisany później” lekturą po którą mimo wszystko warto sięgnąć. Dla przykładu przemyślenia dotyczące wojny która toczyła się w Bośni: 

„Bośnia to była ostatnia europejska wojna, na którą mogłem liczyć. Moje dzieciństwo przesiąknięte było wojną. Żyliśmy wojną, wspominaliśmy wojnę, podziwialiśmy ją, baliśmy się jej i pragnęliśmy. Gdy byłeś już całkiem dorosły, gdy już zaczynałem się starzeć, w snach wciąż nawiedzała mnie hiperrealistyczna groza bombowców wynurzających się zza świetlistego horyzontu. Wszystkie były wielkie, zielonkawe i wyraziste jak modele, które kleiliśmy w młodości. Jechać do Bośni, to było tak jak cofać się w jakąś fazę prenatalną. Bo to się miało we krwi, przekazane przez rodziców i dziadków, to krążyło w żyłach i brakowało tylko rzeczywistego obrazu w skali jeden do jednego. Prawdopodobnie całe dzieciństwo chciałem wziąć udział w jakiejś wojnie. Byłem w gruncie rzeczy zły, że się skończyła, że muszę wszystkiego dowiadywać się od starych ciotek i babek, że muszę je pytać, jak wyglądają płonące domy, pacyfikacja, rozstrzelanie, masowa egzekucja, bombardowanie, ostrzał artyleryjski i tak dalej. Najbardziej lubiłem ten obraz którejś z ciotek bawiącej się w piasku pustymi łuskami po nabojach, gdy trwa bombardowanie, a dorośli zapomnieli ją zabrać do schronu. Usłyszałem tę opowieść, gdy miałem z osiem lat, i potem bombowce śniły mi się już zawsze” [1]

Fragment ten pokazuje, jak wielką siłę mają wspomnienia człowieka – historie i opowieści bliskich nam osób mają niezwykłą siłę sugestii. W połączeniu z naszą wyobraźnią potrafią uczynić niezwykłe rzeczy w naszych umysłach. Słowa Stasiuka, jego opowieści są dla mnie niemal tym samym – każdy obraz wsiąka we mnie bardzo głęboko i przez długi czas nie chce mnie opuścić. 

Napisałam wcześniej, że jest to książka o Bałkanach i nie tylko… W „Dzienniku pisanym później” Stasiuk poświęca też miejsce Polsce – wyjazdy, ciągłe podróże to nic innego jak próba oddalenia się od własnego kraju po to, by móc spojrzeć na niego na nowo, z dystansu, z odpowiedniej perspektywy: 

Polska, wyspa opuszczona. Jadąc przez Banja Lukę, rozmyślam o niej. Wśród ruin, grobów i pól minowych. Rozmyślam o tym, jak leży na wznak między Wschodem a Zachodem. Leniwa i senna. W tych nieśmiertelnych brzózkach. Na piachu. Dłubie w nosi, kręci kulki i marzy o własnym losie. O przyszłym zamążpójściu, o dawnych gwałtach albo że pójdzie do klasztoru. W Banja Luce o tym myślę, gdy pada deszcz i szukam wylotówki na Chorwację, na Węgry, bo już wracam. Myślę o niej w Jajcu i myślę w trawniku. Jak się czasami przewraca na bok pośród tych wiekuistych brzózek, w tych piaskach wieczystych, wspiera na łokciu i patrzy na widnokrąg, gdzie się podnoszą pokusy wielkich miast, brylantowe wieżowce, chorągwie z pięknymi herbami firm globalnych i gdzie światło lucyferycznie odbija się od chmur, składając w obcojęzyczne napisy głoszące chwałę nadchodzącego wyzwolenia, które niczym bezlitosna fala zatopi stare, a ocali nowe. Za to ją kocham. Za to patrzenie. Za to leżenie na boku. I sobie obiecuję, że jak tylko wrócę z tych beznadziejnych Bałkanów, to ją zaraz opiszę. Kilometr po kilometrze, hektar po hektarze, gmina po gminie, wymieniając te wszystkie nazwy jak zaklęcia, jak modlitwy, jak litanie, arko przymierza, domie złoty, wieżo z kości gdzieś koło Małkini, gdzież koło Bieżca. Gdy zapada zielony zmierzch w czerwcu i długie cienie kładą się w poprzek drogi. Ciepłe snuje się z opłotków razem z resztkami bydlęcej woni. Chłopcy stoją jak sto lat temu, jak sto lat temu przechadzają się dziewczyny, ale już nigdy nie będzie jak kiedyś, ich marzenia już nigdy się nie spełnią, bo telewizja wyświetla wciąż nowe i nowe, a oni są biedni, są z Chełma, z Horyńca i Krasnego, więc nie będą mieli na botoks, biotechnologię i przeszczepy, i umrą, i nie zdążą posiąść tego wszystkiego, co się pokazuje. Do czego tęsknili ich ojcowie? Do czego tęskniłem ja? Nie miałem marzeń. Wychodziłem z domu i wszystko było na miejscu. Cały ten kraj. Otwierało się drzwi i już się zaczynał. Moc i chwała rzeczywistości. Miał granice, ale wyobraźnia sięgała dalej. ” [2]

Widać w tym fragmencie wielkie przywiązanie do rodzinnego kraju – ciągłe rozmyślał o Polsce, z której wyjechał w świat dopiero w wieku trzydziestu czterech lat. Nawet będąc za granicą nie może przestać myśleć o swojej ojczyźnie. Coś w tym jest – czasem trzeba się oddalić od tego, co mamy, co jest nam dane, by bardziej to docenić, odkryć na nowo i dostrzec, jak bardzo nam na czymś zależy, jak bardzo to kochamy i za tym tęsknimy. 

To są właśnie te i inne przemyślenia na temat polskości, religii, podróżowania, kultury masowej, naszej tożsamości i człowieka, który ma takie same problemy jak my, sprawiają, że książki Stasiuka są tak wyjątkowe I nie mogę pogodzić się z tym, że „Dziennik pisany później” tak szybko się skończył. Ledwo zaczęłam czytać, a już znalazłam się na ostatniej stronie. Ledwo co rozpoczęłam podróż, a już musiałam opuścić samochód, w którym głos Stasiuka snuł się gdzieś obok mnie. Nie wiem jak inni czytelnicy i wielbiciele Stasiuka,  ale ja bardzo często mam wrażenie, że czytając jego książkę znajduję się gdzieś obok, a nawet podróżuję poprzez te wszystkie kraje. Obrazy przemykają mi w głowie, a ja na chwilę zapominam gdzie tak naprawdę się w tej chwili znajduję. Właśnie za to tak bardzo lubię książki Andrzeja Stasiuka. Każda jego powieść jest niejako kontynuacją poprzedniej – snuta przez niego opowieść nigdy się nie kończy. Tak też jest w przypadku „Dziennika pisanego później” -  tak też zapewne będzie w przypadku jego kolejnej książki, której wprost nie mogę się doczekać. 

[1] Andrzej Stasiuk, Dziennik pisany później, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010, str. 88 - 89]
[2] Tamże, str. 134 - 135

Chyba nie muszę dodawać, jak wielką radość sprawiła mi możliwość spotkania Andrzeja Stasiuka na Targach Książki w Krakowie. 






niedziela, 27 lutego 2011

Chcę! ^^




Łóżko w kształcie obszernej książki - w ciągu dnia może zostać zamknięte jak książka, dzięki czemu nie ogranicza miejsca. Projekt autorstwa Yusuke Suzuki. 

piątek, 25 lutego 2011

Humor na granicy absurdu (Dagmara Półtorak - "Tak trudno być mną!")

Nie daje mi spokoju pewna powieść, a zwłaszcza jej recepcja i recenzje, które odrobinę różnią się od tego, co za chwilę napiszę na jej temat... Książka o której mowa to debiutancka powieść Dagmary Półtorak - „Tak trudno być mną!”. Wiele osób się nią zachwyca i uważa za zabawną, a do mnie jakoś nie trafia, ale o tym już za moment… 

Bohaterką powieści jest dwudziestodwuletnia studentka, której niejednokrotnie przyjdzie zmierzyć się z chaosem i nieporządkiem będących wynikiem działań jej zwariowanej rodzinki. A rodzinkę ma nie byle jaką: 

„Matka – fontanna niekonwencjonalnych pomysłów, ciągle na diecie. Posiadaczka dwóch mężów: obecnego i byłego.

Starszy brat – miłośnik komputera.

Młodszy brat – zwany Smarkiem, z uporem maniaka realizujący swoje szalone pomysły.

Dziadkowie – małżeństwo  od lat pięćdziesięciu, które procedurę rozwodową przerywa długą podróżą poślubną do Tajlandii”

Do tego dochodzi ojczym Włodzimierz i biologiczny ojciec – „samotny, smętny, czterdziestoletni facet”. 

Swoje poczynania główna bohaterka ukazuje nam w formie dziennika – jak nie trudno się domyślić, mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową, za którą niestety nie wszyscy przepadają (np. ja). W przypadku książki „Tak trudno być mną!” tego typu narracja to mniejsze zło… 

Na początku tego tekstu wspomniałam, że ta książka do mnie nie trafia… Nie wybuchałam gromkim śmiechem i nie bolał mnie brzuch od ciągłego rechotu. Powieść ta, owszem była zabawna, ale nie wywoływała u mnie odczuć tego typu. Rozterki głównej bohaterki ale niejednokrotnie oscylowały na granicy absurdu, po przekroczeniu której niektóre fragmenty stają się zwyczajnie śmieszne, nie do zniesienia i wręcz irytujące (przynajmniej dla mnie). Lubię się pośmiać, lubię spędzić wieczór z zabawną powieścią – czasem nawet lekkim czytadłem. I niby taka jest książka Dagmary Półtorak o ile nie stara się na siłę nas rozśmieszać, bo wówczas jedna z moich brwi niebezpiecznie podnosi się do góry, cierpliwość kończy się ustępując miejsca nieodpartej chęci rzucenia książki w kąt. Jak widać, książka rodzi we mnie mieszane uczucia, które trudno jednoznacznie zaklasyfikować. Podoba mi się do chwili, gdy humor serwowany przez Dagmarę Półtorak jest zabawny, a nie śmieszny – naturalny, a nie wymuszony. Lubię dowcip delikatnie wpleciony w snutą historię – u Dagmary Półtorak jesteśmy nim niemal bombardowani, co po pewnym czasie staje się zwyczajnie męczące. Jedno jest pewne – autorka ma potencjał i lekkie pióro – zapewne jeszcze o niej usłyszymy. Mam nadzieję, że jej kolejna powieść bardziej mi się spodoba.

czwartek, 24 lutego 2011

Najlepsza książka roku 2010 - nominacje

W ostatnim czasie na stronie  www.ksiazkiroku.pl ukazała się lista książek nominowanych w konkursie „Najlepsze książki roku”.

"Nie wiesz, jaka książka roztapiała w 2010 roku styczniowe śniegi? Jaka towarzyszyć Ci mogła na plaży podczas letniego wypoczynku? Jaka wpadła do torby wraz z pierwszymi jesiennymi liśćmi? Jaka lektura była zdolna rozproszyć długą, mroźną zimę i otuliła cię niczym ciepły pled? Jaką mogłeś podarować bliskiej osobie pod choinkę, a jaką Tobie mógł przynieść Dziadek Mróz?

Plebiscyt „Najlepsze książki roku” – www.ksiazkiroku.pl – to odpowiedź na wszystkie pytania, a jeśli masz wątpliwości, czy wśród wielu dostępnych na rynku książek istnieje ta jedna, jedyna, która ma moc wpływania na twoje życie, może zauroczyć Cię czy uwieść, to zapoznaj się z nominacjami.
Patronat nad konkursem objęli: portal DlaStudenta.pl, serwis MiastoDzieci.pl, redakcja magazynu kryminalno-fantastycznego QFant, serwisy DuzeKa.pl, Granice.pl, Obliczakultury.pl, Przykominku.com, Salonkulturalny.pl, Bookznami.pl, Czytadełko, student.pl oraz  portal kobiet dlaLejdis.pl i radio PRYZMAT."
Na stronie www.ksiazkiroku.pl możecie poznać kategorie i tytuły, które przeszły do kolejnego etapu. Ostateczne wyniki poznamy 1 marca. Wśród osób oddających głosy, zostaną rozlosowane nagrody książkowe!

Źródło informacji: Notka prasowa

środa, 23 lutego 2011

Mroczne klimaty Żulczyka (Jakub Żulczyk - "Zmorojewo")

W październiku ubiegłego roku miałam okazję zrecenzować powieść "Instytut", której autorem jest Jakub Żulczyk. Ostatnie zdanie mojej recenzji brzmiało następująco: 

„Mam nadzieję, że Jakub Żulczyk w swojej kolejnej powieści zaskoczy mnie czymś oryginalnym. Kto wie - może nawet w niedalekiej przyszłości?”. 

Tak też się stało za sprawą jego najnowszej  książki, którą jest „Zmorojewo”. Wow – to słowo ciśnie mi się na usta, gdy zamykam jego powieść. Wiecie dlaczego? Odpowiedź jest prosta - bo jego wyobraźnia stworzyła coś niesamowitego i oryginalnego – historię, którą śledzimy nie mogąc oderwać się od książki.  

Bohaterem tej powieści jest piętnastoletni Tytus Grójecki – wielki fan gier komputerowych, horrorów gdzie przyjdzie mu pomagać przy gospodarstwie należącym do dziadków. Jak się później okaże, nie będą to takie nudne i pozbawione rozrywek wakacje. A wszystko za sprawą ukrytego miasta „Zmorojewa”, do którego nieoczekiwanie trafi Tytus. Na tym oczywiście nie skończą się jego przygody – można rzec, że to dopiero początek zdarzeń, które na zawsze zmienią jego życie. Nic więcej Wam nie zdradzę – nie chcę Wam psuć zabawy, a już na pewno nie chcę odbierać Wam „przyjemności” płynącej z poznawania innych bohaterów powieści Żulczyka, któremu z całą pewnością nie można odmówić wyobraźni. 

Tym, co może nieco razić w książce jest nasza polska rzeczywistość. Zapewne wszystko wydawało by się o wiele bardziej fascynujące, gdyby zjawy i zmory nawiedziły nie miejscowość Głuszyce, a  jakieś odcięte niemal od świata amerykańskie miasteczko. Poza tym drobnym szczegółem nie mogę Żulczykowi nic zarzucić – o ile „Instytut” przerażał i trzymał w napięciu, by na końcu pozostawić niedosyt, o tyle „Zmorojewo” trzyma odpowiedni poziom aż do samego końca. Na okładce książki  możemy znaleźć następującą uwagę: 

„Jakub Żulczyk bawi się konwencjami. Zmorojewo to powieść fantastyczno – przygodowa i jednocześnie horror. Są tu istoty jak z kart Strauba, barkera czy Kinga. Jest Lustro Twardowskiego i Kwiat Paproci, są tajemnicze Klucze i wiele innych symboli. Tak, w Zmorojewie Żulczyk bawi się znakomicie. Ale co ważniejsze, zadbał o to, by świetnie bawili się czytelnicy”. 

Jakże trafne są te słowa – Jakub Winiarski w tych kilku zdaniach idealnie opisał powieść Żulczyka, który oddał w ręce czytelników kawał fantastyki na całkiem przyzwoitym poziomie. W jego powieści można odnaleźć liczne odniesienia do legend i postaci znanych nam z literatury, takich jak Twardowski, czy Baba Jaga. Jest też całkiem sporo odniesień do teraźniejszości, w której ulokowana jest akcja książki. Historia jaką zaserwował Żulczyk przypomina jazdę bez trzymanki – fikcja miesza się z rzeczywistością i w jednej chwili zaczynamy się zastanawiać, czy aby pewnego dnia to my nie znajdziemy się w podobnej sytuacji co mieszkańcy Głuszyc, który wbrew sobie musieli wziąć udział w walce, w której Zło mogło zwyciężyć w każdej chwili.  

W „Zmorojewie” kilka razy pojawia się nazwisko jednego z czołowych twórców horrorów, a mianowicie Stephen’a King’a. Myślę, że jego nazwisko nie pojawiło się tam przypadkowo… „Zmorojewo” to kolejna powieść, w której dominuje mroczny klimat i kolejna książka, w której widać, jak dobrze Jakub Żulczyk czuję się tworząc mrożące krew w żyłach historie – nie wykluczone, że tego typu historie mają sprawić, że będzie on postrzegany jako polski Stephen King. Z książki na książkę wychodzi mu to coraz lepiej. Moja nadzieja co do tego, że Żulczyk znowu zaskoczy czymś swojego czytelnika ustąpiła miejsca pewności, co do tego, że na pewno tego dokona – być może już niedługo. Liczę na to i zachęcam do sięgnięcia po jego nową powieść.

wtorek, 22 lutego 2011

Stos z dedykacją...

...dla Izy :) która ma dziś "głód na czyjś stos" :P





Książki z Wydawnictwa Literackiego i inne nabytki, którymi dotąd się nie chwaliłam... Na samym dole książka wygrana w konkursie :)




Recenzję Murakamiego i "Niepokornych..." możecie znaleźć na blogu. Recenzja książki "Malowany ptak" na dniach... Aktualnie czytam "Zmorojewo" Żulczyka. Jestem już w połowie. 


niedziela, 20 lutego 2011

To straszne...

...ale cóż poradzić. 

Z tym, że ludzie nie czytają książek, bo im się zwyczajnie nie chce, pogodziłam się jakiś czas temu... Ale żeby aż tyle osób nie było w stanie przeczytać nawet 3 stron czegokolwiek? Nie do pomyślenia. Straszne, żałosne, okropne. I myślę, że będzie coraz gorzej. Już teraz tylko krótkie i konkretne informacje trafiają do ludzi - jeszcze trochę, a zaczniemy się posługiwać samymi znaczkami, emotikonami i skrótami, bo nawet kilka słów będzie niektórym sprawiało ogromną trudność.

Tutaj możecie znaleźć krótką analizę dotyczącą stanu czytelnictwa. Odpowiedź na pytanie: "Czy w ciągu ostatniego MIESIĄCA przeczytała Pan jakiś tekst dłuższy niż 3 strony maszynopisu (o objętości dłuższego artykułu w gazecie lub na portalu internetowym, krótkiego opowiadania, rozdziału w książce, itp.)?" zwala z nóg. 

Ja osobiście nie wyobrażam sobie życia bez książek - już dawno przestałam oglądać telewizję stwierdzając, że moje życie jest spokojniejsze bez tego typu rozrywki.  Sama szerzę czytelnictwo jak tylko mogę - w gronie znajomych, bądź we własnym domu podsuwając mamie książkę, na którą skusi się od czasu do czasu. Wiadomo - każdy ma zupełnie inne podejście do książek, ale smuci mnie, że wiele osób postrzega je jako coś "męczącego" bądź jako zupełną stratę czasu. 

Pozwolę sobie wkleić obrazek znaleziony w sieci (autor: Andrzej Mleczko). Wiele w tym prawdy...


Na koniec napiszę, że nie tracę do końca nadziei - pociesza mnie fakt, że jest tyle blogów, na których ludzie dzielą się wrażeniami z przeczytanych książek, bądź portali takich jak biblioNETka, lubimyczytac, nakanapie, yesbook gdzie można znaleźć świetne recenzje i interesujące dyskusje.

czwartek, 10 lutego 2011

Kobiety, które miały odwagę (Cristina De Stefano - „Niepokorne. Kobiety, które zmieniały świat”)

Końcem stycznia w księgarniach ukazała się książką „Niepokorne. Kobiety, które zmieniały świat”. Autorką publikacji jest Cristina De Stefano – włoska pisarka i  wieloletnia felietonistka „Elle”. Książka ta przedstawia sylwetki dwudziestu kobiet:

Berenice Abbott, Ruth Benedict, Rachel Carson, Caresse Crosby, Dorothy Dandridge, Hilda Doolittle, Dorothy Draper,  Amelia Earhart, Mary Frances Kennedy Fisher, Slim Keith, Dorothea Lange, Lee Miller, Josephine Nivinson, Sister Parish, Dorothy Parker, Margaret Sanger, Anne Sexton, Kay Swift, Tasha Tudor, Mae West.

Autorka publikacji przedstawiła w swojej książce sylwetki kobiet niepokornych, niezależnych, upartych, pewnych siebie, utalentowanych, mądrych, pięknych, i nietuzinkowych. Mnie szczególnie zainteresowały kobiety, które miały odwagę stawić czoła przeciwnością losu… Wśród nich można odnaleźć Rachel Carson, która  była jedną badaczką, która miała odwagę podjąć walkę mającą uświadomić społeczeństwu niebezpieczeństwa, jakie niesie środków owadobójczych w glebie, rozpadlinach skalnych i żywności – w czasach kiedy informowała o szkodliwości pestycydów, ekologią interesowało się niewiele osób. Ona sama ośmieliła się zwrócić uwagę na zagrożenia, które staną się widoczne dla innych dopiero za kilka lat. Jej działania nie spotkały się z aprobatą zakładów chemicznych… Jej siła i determinacja obudziła w społeczeństwu wrażliwość. Nawet będąc nieuleczalnie chorą prowadziła swoje badania, gromadząc stosy materiałów oceniających zagrożenia rakotwórcze powodowane przez pestycydy. Postawa godna podziwu… 

 

Kolejną osobą, która zwróciła moją uwagę była Amelia Earhart – kobieta, która w brawurowy sposób pilotowała samolot, dzięki czemu stała się urzeczywistnieniem wizerunku amerykańskiej bohaterki. Nie było granicy, które by nie przekroczyła, o czym można przekonać się śledząc krótką biografię zaprezentowaną przez Cristine De Stefano. Amelia jaką dane jest nam poznać to niesamowita kobieta – jej determinacja motywuje nas do działania. Jej największym marzeniem był własny samolot – aby je spełnić imała się wszelkich zajęć… Jej marzenie spełnia się dzięki matce, która nie chcąc, by córka zarabiała pieniądze pracując na stanowiskach dotąd zarezerwowanych dla mężczyzn, sprezentowała jej na dwudzieste piąte urodziny samolot. Amelia ma na swoim koncie kilka ważnych dokonań – w 1928 roku jako pierwsza kobieta przeleciała nad Atlantykiem. Wówczas zajmowała miejsce pasażera. W 1932 roku przeleciała nad Atlantykiem sama pilotując samolot Była wówczas drugą osobą na świecie, która tego dokonała. Te dokonania sprawiły, że zaczęła marzyć o tym, czego jeszcze nikt nie dokonał… Lot dookoła świata był jej kolejnym wielkim marzeniem – marzeniem, który doprowadził do jej śmierci. 

 

Wśród wszystkich pisarek, aktorek i kobiet robiących zdjęcia na szczególną uwagę zasłużyła sobie Margaret Sanger, która swoją rolę upatrywała w informowaniu i uświadamianiu kobiet na temat seksu i metod zapobiegania ciąży, co  nie spotkało się z przychylnością. Sanger szukała wiedzy na temat antykoncepcji i seksualności we wszystkich możliwych publikacjach – była niezwykle zaangażowana, o czym mogą świadczyć liczne procesy, które przeciwko niej wytoczono. Przeciwności, które ją spotykały jeszcze bardziej motywowały ją do działania, mającego pomóc kobietom – nie tylko tym żyjącym w Ameryce. 

 

Na liście włoskiej pisarki znalazło się dwadzieścia nazwisk amerykańskich kobiet, bez których rzekomo  XX wiek wyglądałby inaczej. Czy aby na pewno? Mniemam, że powyższy wybór opierał się tylko i wyłącznie na subiektywnych odczuciach autorki – wśród tych wszystkich nazwisk, tylko niektóre zasługują na uwagę. Zdziwiła mnie ilość biografii pisarek i poetek, a tym bardziej fakt, że wśród nich nie znalazło się nazwisko najbardziej znanej w moim przekonaniu amerykańskiej pisaki, jaką była Sylvia Plath. Trudno mi kwestionować wybór autorki książki, jednak jakoś nie mogę pogodzić się z brakiem nazwiska autorki „Szklanego kloszu”, który przez wielu uważany jest za książkę wybitną, którą trzeba znać. 

 

Wielkim plusem tej książki jest okrojona wersja życiorysów – autorka skupiła się na najważniejszych faktach – na każdą biografię składa się kilka, kilkanaście stron, które w niebywały sposób rozbudzają naszą ciekawość i pozostawiają niedosyt, który w każdej chwili możemy zaspokoić sięgając do innych publikacji. Biografię są niezwykle interesujące – pomimo tego, że ja sama znałam zaledwie kilka nazwisk śledziła losy poszczególnych kobiet z wielki zainteresowaniem…

poniedziałek, 7 lutego 2011

W świecie 1Q84 (Haruki Murakami "1Q84, tom I)

Haruki Murakami to pisarz dosyć osobliwy – kto czytał jego książki, wie o czym mowa, a komu nie było to dane, już po kilku stronach poczuję specyfikę jego pisarstwa, która sprawia, że nie można go pomylić z żadnym innym pisarzem… Świat, który kreuje w swych książkach przyprawiony jest szczyptą magii, która w mgnieniu oka czyni go wyjątkowym. Tak też jest w przypadku jego najnowszej powieści będącej pierwszym tomem trylogii „1Q84”.

Głównymi bohaterami książki są instruktorka sztuk walki i morderczyni, oraz wykładowca matematyki. Ich losy ukazywane są naprzemiennie – raz mamy okazję czytać rozdział poświęcony Aomame, by w kolejnym dowiedzieć się nieco więcej o życiu Tengo. Podczas lektury okazuje się, że łączy ich znacznie więcej niż początkowo przypuszczaliśmy – przede wszystkim odkrywamy, że główni bohaterowie znali się w przeszłości. Ich drogi ponownie krzyżują się w ich dorosłym życiu, za sprawą wydarzeń, w których odegrają znaczące role. Zarówno Aomame jak i Tengo nie opuszcza wrażenie, że świat i rzeczywistość, w której się znajdują zatracają realizm, wręcz stają się równoległą rzeczywistością… Ową inną rzeczywistość w pewnym momencie zaczyna odczuwać główna bohaterka – aby ją odróżnić nadaje jej nową nazwę: 

„Rok 1Q84 – tak będę nazywała ten nowy świat, postanowiła Aoname. Q pochodzi od słowa question mark, czyli znak zapytania. Coś niosącego w sobie pytanie. Idąc, kiwała głową. Czy mi się podoba czy nie, znalazłam się teraz w tym roku 1Q84. Roku 1984, który znałam, nigdzie już nie ma. Teraz jest rok 1Q84. Zmieniło się powietrze, zmienił się krajobraz. Muszę się możliwie jak najszybciej dostosować do tego świata, ze znakiem zapytania. Jestem jak zwierzę wypuszczone do obcego lasu. Żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo i przetrwać, trzeba niezwłocznie zrozumieć zasady rządzące tym miejscem i dostosować się do nich”. [1] 

Fragment ten wyraźnie wskazuje na genezę tytułu, jaki Murakami wybrał dla swojej powieści. Owe „Q” to pytania, które padają ze strony głównych bohaterów, jak i nas – czytelników, których Murakami wciąga do swojej gry i po raz kolejny perfekcyjnie wykreowanego świata, w którym prawda miesza się z fikcją.

W powieści pojawia się również nawiązanie do książki Georga Orwella „1984” – Wielki Brat, który pojawia się w jego powieści, u Murakamiego został zastąpiony przez tajemniczych Little People. Trudno jednoznacznie określić kim oni są… Nie wiedzą tego również sami bohaterowie, którzy wciąż przywołują ich w swoich opowieściach i rozmowach. Myślę, że interpretacja owych postaci w dużej mierze jest interpretacją indywidualną, która u każdego czytelnika przybierze nieco inny kształt. Muszę również zaznaczyć, że pierwszy tom stanowi zaledwie zarys ich sylwetek – pojawiają się w opowieściach nastolatki, której powieść poprawia Tengo. Pojawiają się też pewnej nocy w domu starszej kobiety, na zlecenie której pracuje Aomame. Jest chyba jeszcze nieco za wcześnie, aby móc w pełni określić ich rolę i miejsce w powieści Murakamiego, jak i w tym nowym świecie – roku 1Q84. Na chwilę obecną wiemy o nich niewiele – po za tym, że są następcami Wielkiego Brata, który stanowi dziś pewnego rodzaju symbol: 

„Jak wiesz, w powieści Rok 1984 George Orwell opisał dyktatora zwanego Big Brother. Oczywiście była to alegoria stalinizmu. I od tamtego czasu pojęcie Big Brother zaczęło funkcjonować jako pewnego rodzaju społeczny symbol. To jest zasługa Orwella. Lecz w prawdziwym roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym Big Brother stał się zbyt sławny i przez to niemal oczywisty. Gdyby siętutaj pojawił, prawdopodobnie wskazalibyśmy go palcem, mówiąc: - „Uważajcie! To Big Brother!”. Inaczej rzecz ujmując, w rzeczywistym świecie nie ma już dla niego miejsca. Zamiast niego pojawili się ci Little People. Nie uważasz, że to bardzo ciekawy kontrast słowny? Patrząc Tengo prosto w oczy, profesor, jakby lekko się uśmiechnął. – Little People są niewidzialni. Nie wiemy nawet, czy są dobrzy, czy źli, czy mają prawdziwą postać, czy nie, ale niewątpliwie będą nam zatruwać życie…” [2]

Muszę przyznać, że jest to wielce intrygujący fragment – daje wiele do myślenia… Biorąc pod uwagę, że to dopiero pierwszy tom, mam wielką nadzieję, że Murakami pokaże na co go stać, rozwijając ten wątek w kolejnych tomach swojej trylogii. 

Tom pierwszy kończy się w najmniej odpowiednim momencie, a mianowicie wtedy, gdy czytelnik na dobre wciągnie się w lekturę… Nagle wszystko się urywa, a nas ogarnia złość, która nie pozwala spokojnie usiedzieć w miejscu – świadomość, że drugi tom jest poza naszym zasięgiem wcale nie pomaga. 

Nie spodziewałam się, że ta historia aż tak mnie wciągnie – po przeczytaniu kilku książek Murakamiego miałam wrażenie, że już nic mnie nie zaskoczy. Ha! A jednak się myliłam. Murakami po raz kolejny zawładnął moim umysłem. Mam tylko nadzieję, że kolejne tomy będą równie dobrze napisane i wiele moich wątpliwości i pytań w końcu zostanie rozwiązane. Już nie mogę się doczekać, kiedy znowu zobaczę dwa księżyce… 

[1] Haruki Murakami, 1Q84, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2010, str. 175 – 176
[2] Tamże, str. 366

piątek, 4 lutego 2011

Czary mary!

W oczekiwaniu na recenzje, które się produkują chciałabym Was zaprosić do obejrzenia małego widowiska - pop - up book w cudownej odsłonie.

The Ice Book (HD) from Davy and Kristin McGuire on Vimeo.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...