niedziela, 2 maja 2010

Sylwia Chutnik - Kieszonkowy atlas kobiet



„Kieszonkowy atlas kobiet” to debiut literacki Sylwii Chutnik – absolwentki kulturoznawstwa i Gender Studies, działaczki społecznej, laureatki Paszportu Polityki w kategorii Literatura za 2008 rok. Czy było to zasłużone wyróżnienie? No cóż – nagroda została wręczona, werdyktu nie da się cofnąć. Można się tylko zastanowić nad tym, czy było to słuszne wyróżnienie, co też za moment uczynię.

Jak sam tytuł wskazuje książka Chutnik traktuje o kobietach -  ale nie tylko. W książce „Kieszonkowy atlas kobiet” można znaleźć historie czwórki bohaterów – trzech kobiet i jednego mężczyzny. Pierwszą bohaterką jest Czarna Mańka, która porzuca dalszą edukację na rzecz pracy na bazarze. Wciąż poszukuje idealnej miłości, a gdy wydaje się jej, że właśnie ją znalazła, dochodzi o konfrontacji z rzeczywistością, która pokazuje swoje prawdziwe oblicze – jej mąż odchodzi do innej, a Mańka stacza się po równi pochyłej, by w końcu zwariować i rościć sobie prawo do opiekowania się wyimaginowanym dzieckiem. Kolejną bohaterką jest Maria - starsza kobieta, która nie może zapomnieć o wydarzeniach powstania warszawskiego, których była świadkiem. Pomimo lat, które minęły od tamtego czasu, wciąż nie może pogodzić się ze stratą matki.  Kobieta wciąż spotyka się z brakiem zrozumienia – jest schorowaną staruszką, a jak powszechnie wiadomo, takie kobiety nie mają łatwego życia w naszym jakże tolerancyjnym kraju. Jest też w książce Chutnik mężczyzna – Marian. Nie jest to jednak  taki zwyczajny mężczyzna, którego pasją są samochody czy piłka nożna – w żadnym wypadku, broń Boże. Marian to paniopan, który lubi szyć i haftować. Ostatnią bohaterką - kobietą, a właściwie kobietką jest jedenastoletnia Marysia, która w niczym nie przypomina typowej nastolatki bawiącej się lalkami. Losy wszystkich bohaterów są ze sobą niejako powiązane, ponieważ mieszkają oni w  warszawskiej kamienicy przy ulicy Opaczewskiej na Ochocie. Ich rozterki sprawiają, że proza Chutnik idealnie wpasowuje się w nurt gender i queer – Sylwia Chutnik na każdym kroku prezentuje nam rozważania na temat tożsamości płciowej czy też ról związanych z płcią.

Warto zwrócić uwagę na tytuł książki – „Kieszonkowy atlas kobiet” – atlas to książka, w której odnaleźć możemy wszelkiego rodzaju mapy i nie tylko... Podobnie jest w książce Chutnik, która wykreśla mapy, którymi podążamy po psychice każdego z bohaterów – podążamy za ich myślami, zatrzymujemy się w ważnych dla nich momentach. Na końcu okazuje się, że to niejako jedna i ta sama mapa – mapa wyobcowanego i zepchniętego na bok człowieka, który w taki czy inny sposób próbuje poradzić sobie z otaczającym go światem i rzeczywistością, w której nie może się odnaleźć. 

Wiele osób chwali Chutnik stwierdzając, że „Kieszonkowy atlas kobiet” to udany debiut. Ja się niestety wyłamię, stwierdzając, że wyróżnienie w postaci Paszportu Polityki było wyróżnieniem przyznanym niesłusznie... W pierwszej chwili podczas lektury książki Chutnik mamy wrażenie, że oto czujemy powiew świeżości, mamy do czynienia z czymś nowym – nic bardziej mylnego. Zaskoczenie szybko mija, ustępując miejsca rozczarowaniu i rozgoryczeniu. Okazuje się, że to, o czym czytamy u Chutnik niczym się nie różni od tego, co widzimy każdego dnia na ulicy, w sklepie, w telewizji. Autorka po prostu zebrała swoje obserwacje i przeniosła je na strony swojej powieści. Zamiast o tym czytać, możemy wyjść na jakąkolwiek ulicę (najlepiej taką, gdzie spotkamy jakiegoś żula, bądź kobiety handlujące byle czym). Mam wrażenie, że ta książka to nic innego jak pisanina dla samego pisania – podobnie jak rozmowa z drugim człowiekiem, która w dzisiejszych czasach przybiera formę paplaniny o wszystkim i niczym. A przecież po to sięgamy po książkę, by przenieść się w inny (najczęściej lepszy) świat. A tutaj zamiast czytać o czymś, co chociaż na chwilę oderwie nas od szarości dnia codziennego, czujemy deja vu – po raz kolejny widzimy miasto, w którym mieszkamy, bądź w który kiedyś byliśmy przejazdem – ludzi, których w każdej chwili możemy spotkać na swojej drodze, a być może mieszkają obok nas.

Bardzo nie podoba mi się język i styl w jakim jest napisana ta powieść. Oczywiście, wraz z lekturą przestajemy zwracać uwagę na te wszystkie wulgaryzmy i przyzwyczajamy się do stylu pisarstwa Chutnik. Na chwilę, na kilka godzin, na kilkadziesiąt stron jestem w stanie przymknąć oko na to wszystko, co wyprawiają dzisiaj polscy pisarze z naszym pięknym, ojczystym językiem, ale jak długo to jeszcze będzie trwało i do czego nas to zaprowadzi?  Nie napiszę, że musimy się do tych wszystkich zmian, które mają miejsce w literaturze przyzwyczaić, ponieważ moim zdaniem  nie możemy tak po prostu na to wszystko pozwolić – to, że świat się zmienia na gorsze, wcale nie oznacza, że książka też musi stać się czymś takim. Dałam szansę nowej prozie polskiej, dałam szansę Chutnik. Niestety – moje oczekiwania były chyba zbyt wygórowane. Ubolewam nad kondycją literatury – zwłaszcza tej pisanej przez młodsze pokolenie. Dla mnie książka to coś więcej niż tylko manifestacja własnego gniewu, buntu, czymś więcej, niż miejsce na eksperymenty prozatorskie. Wymagam od książki literackiego języka, a nie tylko wulgaryzmów i popisów słownych. Żądam by była na poziomie. Pragnę wzruszenia i silnych emocji. Pocieszam się, powtarzając sobie w duchu: „Całe szczęście, że jest jeszcze cała masa książek, które spełnią moje oczekiwania”. 

Korporacja Ha!art, 2008

4 komentarze:

  1. Kasiu, kapitalnie ujęłaś niezgodę wielu czytelników na degrengoladę sztuki literackiej w naszym kraju. Ja też nie akceptuję maniery wulgaryzowania języka stosowanej na fali przekonania, że jest to wyrazem eksperymentu językowego. Podpisuję się pod Twoją recenzją. Ale "Miasto słoni" chyba się Tobie podobało?

    OdpowiedzUsuń
  2. :) Witaj ponownie Jolu. Tak, "Miasto Szklanych Słoni" podobało mi się. Sieniewiczowi u mnie daleko do tego, żeby trafić do tego samego "worka" do Chutnik, Witkowski, Shuty czy Masłowska. Nie wiem jak w innych książkach, ale "Miasto..." broni się mimo licznych eksperymentów jakie zastosował autor (kilka wulgaryzmów chyba też się tam pojawiło, ale widać było ich mało, a ich użycie uzasadnione, bo nie mogę sobie tego przypomnieć...). Można jeszcze w książce Sieniewicza spotkać się z opowieścią, która nie "boli", a którą się bardzo dobrze czyta - z opowieścią charakterystyczną dla literatury godnej uwagi. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Miasto szklanych słoni -- przepraszam za skrót myślowy. :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...