niedziela, 31 października 2010

Książkowe domino

Po weekendzie ruszam z kolejnymi recenzjami, a tymczasem prezentuję Wam takie oto wideo znalezione w sieci.

czwartek, 28 października 2010

Wystrzałowe opowieści dla dzieci (Conn Iggulden "Toliny")


Rzadko kiedy sięgam po bajki i książki dla młodzieży - wyjątkiem był Mikołajek i Muminki – książki, które wprost ubóstwiam. Z tego co zauważyłam, to rodzice nie mogą narzekać na wybór w przypadku książek dla najmłodszych. Półki uginają się od nieskończonej wprost ilości kolorowych książeczek. Domyślam się, że odpowiedni wybór jest nie lada wyzwaniem. Nie ukrywam, że często zwracam uwagę na szatę graficzną książki i jej formę wydania – w przypadku książek ilustrowanych, skierowanych dla dzieci jest to prawdopodobnie główne kryterium wyboru (zaraz po treści danej książeczki). Dziecko trzeba zainteresować książką, a chyba nie ma lepszego wabika niż kolorowe obrazki i piękne ilustracje przyciągające wzrok. Jeśli dojdzie do tego jakaś ciekawa i oryginalna postać, jak np. duszek czy elf – sukces gwarantowany. 

Świetne ilustracje, ciekawą historię i oryginalne postaci można odnaleźć w książce „Toliny”, której autorem jest Conn Iggulden. 




Nie orientuję się za dobrze w ostatnich publikacjach skierowanych do dzieci i młodzieży, więc nie mam porównania, ale jeśli miałabym spojrzeć na tę książkę przez pryzmat tego, z czym miałam do czynienia w dzieciństwie, to muszę przyznać, że książka „Toliny” odbiega nieco od tego, co czytałam będąc dzieckiem, bądź co czytali mi moi rodzice, którzy stawiali na bardziej tradycyjne i klasyczne lektury, takie jak „Pinokio”, „Calineczka” czy „Królowa śniegu” – były to przeważnie baśnie i legendy, bądź bajki, których wydarzenia rozgrywały się w bardziej realistycznym świecie. 

„Toliny” z kolei opisują losy prawie niezauważalnych stworków mieszkających w Szerłudkowie podobnych do leśnych duszków, ale nieco większych. Bohaterowie książki Iggulden’a nie mogą kontaktować się z ludźmi – pech chciał, że jeden z Tolinów musiał złamać obowiązujące prawo, by ratować siebie i swoich bliskich. Muszę przyznać, że jak na książkę dla dzieci, to porusza ona dosyć istotne problemy – na dodatek została napisana w łatwy i przystępny sposób, co widać w przypadku kwestii, które w pewien sposób mogą zainteresować dziecko nauką i eksperymentami - Toliny próbują wcielić w życie pomysły ludzi (np. konstruując pompę do usunięcia wody z ich groty, bądź budując latający balon). 

Biorąc pod uwagę formę wydania (twarda czerwona okładka, całe mnóstwo kolorowych ilustracji) zapewne ściągnęłabym ją z półki będąc dzieckiem… Muszę przyznać, że całkiem fajnie było przenieść się do baśniowego świata. 

poniedziałek, 25 października 2010

W potrzasku (Jakub Żulczyk "Instytut")



Trafić na dobry horror i trzymającą w napięciu książkę, jest dzisiaj jak na moje oko, dosyć trudno – pomysły mało kiedy są niepowtarzalne, oryginalne i zaskakujące. Nawet mistrzowie gatunku muszą się nieźle nagimnastykować, żeby nie powielać samego siebie… Dosyć popularnym pomysłem jest zamykanie kilku osób w jednym mieszkaniu, bądź specjalnie skonstruowanym pomieszczeniu, które w jednym momencie staje się dla głównym bohaterów niejako pułapką, z której próbują się wydostać. Przykłady mnożą się – zwłaszcza, jeśli chodzi o film. Motyw ten pojawił się m.in. w filmie Cube”, Azyl” Klątwa”. W przypadku literatury, można wymienić książkę Zygmunta Miłoszewskiego Domofon” i wydany ostatnio Instytut”, którego autorem jest Jakub Żulczyk.  


Nie trudno się domyślić, dlaczego właśnie ten motyw jest tak często wykorzystywany przez autorów – zamknięcie kilku osób w jednym pomieszczeniu, bądź mieszkaniu, sprawia, że odbiorca ma do czynienia z całym wachlarzem emocji i zachowań (często irracjonalnych), które bardzo często w ekstremalnych warunkach ujawniają się i dochodzą do głosu, biorąc górę nad logicznym i racjonalnym myśleniem. Nie inaczej jest w przypadku książki Jakuba Żulczyka – Instytut”. Powieść opowiada historię Agnieszki, która po wielu perypetiach życiowych trafia do Krakowa, gdzie czeka na nią mieszkanie przepisane przez jej babcię. Mieszkanie Agnieszki jest bardzo chętnie odwiedzane przez jej znajomych do czasu, aż pewnego dnia lokatorzy nie mogą opuścić mieszkania, które staje się ich więzieniem. Incydent, który z początku wydaje się być głupim żartem, okazuje się być koszmarem, z którego niezwykle trudno jest się obudzić

Instytut” to trzecia powieść w dorobku Jakuba Żulczyka. Książka ta znacząco różni się od opublikowanych wcześniej powieści (Zrób mi jakąś krzywdę... czyli wszystkie gry video są o miłości” oraz Radio Armagedon”). Tym razem pisarz pretenduje do miana autora horroru. Muszę przyznać, że chyba mu się to w niewielkim stopniu udało… Było odpowiednie napięcie, była groza i intryga. Były też „momenty” porażające i wstrząsające, za które Żulczykowi dziękujemy. Przez całą lekturę nie opuszczało mnie wrażenie filmowości tej książki – byłoby to ogromnym plusem tej powieści, gdyby nie fakt, że ta filmowość brała się z zapamiętanych przeze mnie obrazów widzianych już wcześniej w różnych filmach, które wymieniłam na początku. Śmiem twierdzić, że autor posiłkował się tymi obrazami pisząc „Instytut” – musiał widzieć wcześniej przynajmniej jeden z filmów, bo podobieństwa widoczne są gołym okiem. 

Książkę Żulczyka byłabym skłonna uznać za bardzo dobrą, gdyby nie fakt, że wszystko, co autor tak misternie kreował przez całą powieść, nagle legło w gryzach i rozsypało się na pył. A przecież było tak dobrze… Do czasu, aż na horyzoncie zaczęło majaczyć zakończenie – dosyć kiepskie, jak na kandydata do miana polskiego Stephena Kinga, który zamiast wymyślić coś nowego i zaskakującego, poszedł na skróty, wybierając łatwiznę. Z tego co widzę, nie jestem osamotniona w swoich spostrzeżeniach - wierzę jednak, że znajdą się osoby, którym takie zakończenie się spodoba. Mam nadzieję, że Jakub Żulczyk w swojej kolejnej powieści zaskoczy mnie czymś oryginalnym. Kto wie - może nawet w niedalekiej przyszłości?

niedziela, 24 października 2010

Książkowe zdobycze

Najnowszy stosik w całej okazałości - wszystkie książki pochodzą od Wydawnictw, z którymi współpracuję. Zdjęcie można powiększyć




Zdobycze konkursowe


Gordon Ramsay - Szef kuchni na każdą porę roku, książka wygrana w konkursie Kuchnia.tv

Becca Fitzpatrick - Szeptem, książka wygrana w konkursie Wydawnictwa Otwarte

Czekam jeszcze na książkę "Ja, Diablica" (Katarzyna Berenika Miszczuk) wygraną w konkursie Wydawnictwa W.A.B.

Udało mi się też wygrać dwie książki w konkursie organizowanym przez portal www.nakanapie.pl, za zgłoszenie numer 113. Niestety - książki nie przypadły mi do gustu - wojna secesyjna i opowieści dla dzieci autorstwa M. Twain'a to niezupełnie to, co lubię, dlatego też, książki zostały oddane do Miejskiej Biblioteki w moim mieście.

sobota, 23 października 2010

Gdy demony z przeszłości nie dają za wygraną (Dmitrij Strelnikoff "Wyspa")

Często jest tak, że gdy trafiamy na ciekawą i interesującą książkę, chcemy z nią obcować jak najdłużej – najlepiej by było, gdyby miała kilkaset stron… Czujemy niedosyt, gdy kończy się ona w najmniej odpowiednim momencie. Czasem jest tak, że gruba książka nudzi nas już na samym początku, albo gdzieś w połowie, a gdy uda nam się dobrnąć do końca, stwierdzam, że mogłaby być krótsza – najchętniej wyrzucilibyśmy te wszystkie zbędne i nikomu nie potrzebne opisy, które sprawiają, że jest przegadana i nudna. Innym razem trafiamy na książkę, która jest w sam raz – nie jest przegadana, zawiera w sobie odpowiedni ładunek emocji, a na dodatek kończy się w odpowiednim momencie – nie za wcześnie, nie za późno, dając nam satysfakcję z lektury. Taką książką bez wątpienia jest „Wyspa”, której autorem jest rosyjski pisarz Dmitrij Strelnikoff. 



Dmitrij Strelnikoff to rosyjski pisarz, biolog i dziennikarz – pisząc swoje książki, posługuje się językiem rosyjskim, chociaż od kilku lat mieszka w Polsce, a dokładnie w Warszawie. Na swoim koncie pisarz ma kilka powieści, tomiki wierszy. „Wyspa” to ostatnia powieść Strelnikoffa - 116 stron, które nie dają o sobie zapomnieć – wszystko za sprawą historii, której głównym bohaterem jest pewien mężczyzna odbywający podróż do miejsca ze zdjęcia odnalezionego w rodzinnym archiwum. Aby się tam dostać, musi odbyć podróż środkiem transportu, za którym nigdy nie przepadał, a mianowicie pociągiem. Tak się składa, że jego współpasażerką jest kobieta, która w przeszłości odegrała w jego życiu znaczącą rolę. 

„Wyspa” to bardzo dobra powieść, w której jawa i sen raz po raz przeplatają się ze sobą, dzięki czemu czytelnik zatraca granicę pomiędzy tym co prawdziwe, a tym co nierealne. Bohater książki udaje się w podróż w poszukiwaniu sensu istnienia i własnej tożsamości – to wewnętrzny głos skłania go do odbycia podróży w miejsce, w którym już kiedyś się znalazł. Jego decyzja może mieć ogromny wpływ na nas, czytelników – podczas lektury tej mini powieści niezwykle trudno jest się uwolnić od własnych demonów bądź wspomnień, które nagle ożywają w naszej pamięci. 

Czytając „Wyspę” miałam wrażenie, że oglądam film… Myślę, że to dlatego, że Dmitrij Strelnikoff świetnie dawkuje napięcie, dzięki czemu jego książka przypomina idealnie skonstruowany thriller psychologiczny.  Podczas lektury „Wyspy” nie opuszczało mnie wrażenie, że gdzieś już z podobnym nastrojem i atmosferą się spotkałam – klimat książki Strelnikoffa przypomina mi to, co można odnaleźć w filmach Kubrick’a, np. w Lśnieniu, co jest ogromnym plusem tej książki. Ciągła obecność czegoś, czego nie da się racjonalnie wytłumaczyć, nie pozwala oderwać się od tej książki – nie tylko do ostatniej strony, ale jeszcze długo po zakończonej lekturze.

piątek, 22 października 2010

Literadar i Archipelag

W ostatnim czasie pojawia się coraz więcej magazynów poświęconych literaturze, w których można znaleźć wiele recenzji, wywiadów i artykułów, które warto przeczytać pomiędzy jedną i drugą pasjonującą książką. W większości są to wersje elektroniczne, chociaż wersje papierowe też można jeszcze spotkać na rynku (o czym pisała Matylda na swoim blogu). Magazyn Archipelag, który spotkał się jakiś czas temu z bardzo dobrym przyjęciem, doczekał się kolejnego, drugiego już numeru. Serdecznie gratuluję wytrwałości wszystkim twórcom i osobom związanym z tym magazynem. Muszę przyznać, że jestem pełna podziwu - liczę na kolejne numery. Mam nadzieję, że będą jeszcze ciekawsze od poprzednich :)


Spis treści drugiego numeru:

 

W ostatnim czasie  wystartował też Literadar - magazyn przygotowany przez BiblioNETkę. W porównaniu do magazynu Archipelag wypada blado - znajdziemy w nim wiele krótkich bądź dłuższych recenzji, jeden wywiad, fragment powieści i artykuł poświęcony czytnikowi elektronicznemu. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie więcej typowych artykułów. Poniżej prezentuję kilka screenów ukazujących wygląd i zawartość.








Magazyn można znaleźć tutaj.

czwartek, 21 października 2010

Na końcu świata... (Tomek Michniewicz "Samsara")


Jest taka książka, którą czyta się jednym tchem, od której trudno się oderwać. Jest taka książka, która sprawia, że to co obok, przestaje istnieć – pierwsze zdanie przenosi nas momentalnie do innego świata, w którym zostajemy na długo po skończonej lekturze. O czym mowa? O „Samsarze”. 




Autorem tej książki jest Tomek Michniewicz – człowiek do zadań specjalnych. Jego pasją jest dziennikarstwo i fotografia i zwiedzanie świata na własną rękę. Publikował w wielu poczytnych magazynach i tygodnikach, takich jak  „Polityka”, „Podróże”, „Playboy”. Chociaż ma dopiero 28 lat, odwiedził już ponad 30 krajów. „Samsara. Na drogach, których nie ma” jest jego debiutem literackim – bardzo udanym, jak na moje oko. 

Gdy przystępowałam do czytania, nie zdawałam sobie sprawy, że będę miała problemy ze znalezieniem odpowiedzi na pytanie „O czym jest ta książka?”. Myślałam, że książka Michniewicza będzie jeszcze jedną książką podróżniczą, którą miałam okazję dotąd czytać. Dziś wiem, jak bardzo się myliłam… W swojej książce Michniewicz zabiera nas w miejsca, których nie można zobaczyć podróżując z biurem turystycznym. Podróżując „po drogach, których nie ma”, pokazuje nam świat, który znajduje się obok uczęszczanych i utartych szlaków. Michniewicz rezygnuje z nich wybierając drogę w nieznane, wielką niewiadomą, oferującą dużo więcej atrakcji i adrenaliny, niż to, co pokazują przewodnicy. 

Wielkim atutem tej książki jest jej styl – Tomek Michniewicz potrafi doskonale operować słowem. To jego plastyczne opisy i żywe dialogi dają nam złudzenie uczestnictwa w tym, co zostało opisane. W jednej chwili przenosimy się do miejsc, w których był autor „Samsary”. Michniewicz potrafi zaczarować i zahipnotyzować czytelnika swoimi opowieściami, dzięki czemu dla wielu osób podróż do Azji to tylko kwestia czasu i załatwienia niezbędnych formalności. Kolejnym smaczkiem tej książki są niezwykłe fotografie, której autorem jest nie kto inny jak Tomek Michniewicz. To właśnie fotografie w połączeniu z opisem niesamowitych miejsc, które miał okazję odwiedzić autor, działają na czytelnika niczym magnes, przyciągający do tego, co nieznane i tajemnicze, ale nie tylko. Podróż, w którą zabiera nas Michniewicz, to również podróż w głąb samego siebie – poznanie własnych słabości i próba pokonania ich, a także próba odnalezienia odwagi wobec tego, co czeka na drugim końcu świata, z czym często mamy do czynienia dopiero wtedy, gdy staniemy z tym twarzą w twarz. Nie jest ważny cel – ważna jest sama podróż i chęć jej odbycia, o czym pisze autor na końcu swojej książki: 

„Nieważne dokąd jedziesz i po co, ważne, że masz odwagę jechać. Ja nie podróżuję, żeby się wspiąć na jakąś górę. Ja podróżuję dla tych tysięcy drobnostek, o których czytaliście. Moje góry to każdy kolejny kilometr stopem, talerz zupy z pędami bambusa albo ruiny świątyń. Nawet każda niedospana noc albo zapchlony hotel w miasteczku, do którego nikt nie jeździ, jeśli nie musi. Moim szczytem do zdobycia  jest przeżycie każdego dnia tak, aby go pamiętać do końca życia”[1].

 [1] T. Michniewicz, Samsara. Na drogach, których nie ma, Wydawnictwo Otwarte, 2010, str. 326

Książkę promował filmik, który już kiedyś tutaj zamieszczałam. Nie zaszkodzi przypomnieć i umieścić jeszcze raz, bo został naprawdę świetnie zrobiony:




I jeszcze jeden filmik, pokazujący ruch uliczny w Azji:

środa, 20 października 2010

"Sto tysięcy miliardów wierszy" - Raymond Queneau




Ciekawi mnie, czy mieliście do czynienia z tą książką i co o niej sądzicie... Czytałam o niej już jakiś czas temu, ale nigdy nie miałam okazji, żeby samej stworzyć jakiś wiersz z proponowanych wersów. 

Źródło: YT


"Sto tysięcy miliardów wierszy to kolejna – po Nieszczęsnych B. S. Johnsona – pozycja w serii „Liberatura”. Jej otwarta struktura zaprasza wszystkich czytelników do zabawy we współtworzenie dzieła literackiego o niespotykanych dotąd rozmiarach. Książka ta jest bowiem jedną z najważniejszych pozycji w dorobku grupy OuLiPo, łączącej w swych działaniach matematykę z literaturą. Oryginalna budowa prezentowanej książki oraz rygorystyczna wersyfikacja pozwalają na przekształcenie zaledwie dziesięciu sonetów w „machinę do produkcji wierszy”: gigantyczny tekst, którego czytanie zajęłoby jednemu człowiekowi dwieście milionów lat! Mamy więc do czynienia z dziełem o niewyczerpanej niemal zdolności generowania coraz to nowych sensów. Utwór ten daje znakomite wyobrażenie o potencjale tkwiącym zarówno w kombinatorycznych strategiach OuLiPo, jak i w przełamującej wszelkie konwencje edytorskie poetyce liberatury. Tom w brawurowym przekładzie Jana Gondowicza".

wtorek, 19 października 2010

Książki pełne smakowitości (Magda Gessler "Kocham gotować. Przepis na życie", Hanna Szymanderska "Kuchnia polska. Potrawy regionalne")


W ostatnim czasie moją uwagę przykuło kilka książek spoza kręgu literatury pięknej, bądź literatury faktu– jako, że ja sama lubię eksperymentować w kuchni, a w moim domu każdego dnia za sprawą mamy rozchodzą się wspaniałe zapachy, zdecydowałam się sięgnąć po książki skierowane dla osób lubiących jeść i gotować, czyli po prostu książki kucharskie – chociaż ja osobiście nie określiłabym ich tym mianem. Pierwsza książka, na jaką zwróciłam uwagę jest autorstwa Magdy Gessler – polskiej malarki i restauratorki znanej z programu „Kuchenne rewolucje”. 


 „Kocham gotować. Przepis na życie” nie jest zwykłą książka kucharska, jak można by sądzić patrząc na okładkę, bądź przeglądając przepisy znajdujące się w niej – jest to raczej swoistego rodzaju publikacja, będącą czymś więcej niż tradycyjną książką kucharską, co też tłumaczy we wstępie sama autorka: 

„Ta książka to kwintesencja tego, w co wierzę i kim jestem. To swoisty przewodnik dla osób, które utraciły wiarę w moc jedzenia i w moc domu. Proszę nie myśleć, że to tyko moda. To również magia, na którą powinniśmy być wrażliwi. W zależności od tego jak ugotujemy, z jakim humorem, z jakim nastawieniem , dla kogo – takie właśnie będzie to jedzenie. Jest ono przekazywaniem uczuć – jak kogoś kochamy, tak dajemy mu jeść”[1].

Książka przepełniona jest uczuciami – uczuciami samej Magdy Gessler do gotowania i jedzenia, które pragnie nam, czytelnikom przekazać – my z kolei zgodnie z jej przesłaniem, powinniśmy przekazać je dalej, gotując dla naszych przyjaciół i bliskich. Autorka książki „Kocham gotować. Przepis na życie” wprowadziła interesujący podział - kolorom taki jak: purpura, żółty, różowy, pomarańczowy, czerwony, czarny, biel, brunatny, zielony przyporządkowała kolejno następujące uczucia i stany bliskie człowiekowi, takie jak: pożądanie, zazdrość, zaloty, perwersja miłość, zdrada, niewinność, niechęć, nadzieja. Dosyć oryginalne rozwiązanie, które ułatwia odnalezienie się w ogromnej ilości przepisów proponowanych przez Magdę Gessler. 

 Bardzo spodobała mi się forma i oprawa graficzna książki – myślę, że nie tylko mi. Piękne zdjęcia, opisy poszczególnych uczuć i stanów, a także piękne reprodukcje obrazów autorki dodają te książce smaczku i uroku. Miło jest obcować z tak pięknie wydaną książką. Przyznaję, że jeszcze nie miałam okazji wypróbować żadnego przepisu – jest ich tak dużo, że trudno się zdecydować. Samą książkę już dziś gorąco polecam.  

Drugą publikacją jaka wpadła w moje ręce jest “Kuchnia polska. Potrawy regionalne”, której autorką jest Hanna Szymanderska. 
 

Z całą pewnością określenie książka kucharska nie pasuje do tej publikacji, bowiem książka ta jest ogromnym zbiorem wszelakich przepisów z całej Polski. Jest pod ogromnym wrażeniem zarówno wyboru, jaki został dokonany, jak i samego wydania książki, którą z całą przyjemnością można postawić na półce, nie wspominając o przeglądaniu, które samo w sobie prowadzi do nadprodukcji śliny w naszych ustach i głośnego niczym czołg burczenia w brzuchach. Korzystanie z książki ułatwia podział na regiony takie jak: „Pomorze i Kaszuby”, „Warmia i Mazury”, „Wielkopolska”, „Kujawy”, „Kurpie”, „Mazowsze”, „Podlasie i Lubelszczyzna”, „Małopolska”, „Śląsk”, „Polskie góry”, „Kresy”. Dodatkowym ułatwieniem jest podział na „Przekąski”, „Zupy”, „Dania główne i dodatki”, „Przetwory i desery”. Kilka słów przed każdym rozdziałem pozwala czytelnikowi zorientować się z jaką kuchnią będzie miał do czynienia w danej części książki. Nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła czytać w pierwszej kolejności rozdziału poświęconego regionowi, który sama zamieszkuję, i który jest mi bardzo bliski, a mianowicie rozdziału zatytułowanego „Śląsk”. Uwielbiam swoją regionalną kuchnię – moim ulubionym daniem są kluski śląskie i rolada. Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie moja niewiedza dotycząca kuchni śląskiej i typowych dań serwowanych w moim regionie.  Z drugiej strony mogę napisać, że dzięki temu jeszcze większe zainteresowanie będzie mi towarzyszyło podczas studiowania tego i innych rozdziałów wypełnionych oryginalnymi i smacznymi przepisami, które chętnie zastosuję – zapewne większe pole do popisu będzie miała moja mama, dla której kuchnia nie ma żadnych tajemnic.

Niezwykle trudno jest mi ocenić, która książka jest lepsza – obie są świetnie wydane i po obie sięgnęłam z wielką przyjemnością. Osobiście uważam jednak, że w odróżnieniu od książki Magdy Gessler, „Kuchnia polska. Potrawy regionalne” może znaleźć więcej zwolenników – powód jest prosty. Książka „Kocham gotować. Przepis na życie” to prawdziwy majstersztyk, w którym odnaleźć można bardzo wiele przepisów – przepisów na wykwintne dania, na które niestety nie wszyscy będą mogli sobie pozwolić. Owszem, warto jest spróbować swoich sił przygotowując coś, co wymaga od nas większego nakładu sił i cierpliwości, ale nie każdy przecież może sobie pozwolić na homara, kawior czy inne tego typu ekstrawaganckie specjały. Z kolei w drugiej publikacji Świata Książki można odnaleźć dużo więcej przepisów, będących w stanie zadowolić tak nasz żołądek, jak i portfel. Na koniec dodam, że ubolewam nad tym, że wiele przepisów nie ma zdjęć przedstawiających gotowe dania – to wielka strata dla niektórych potraw, które musimy sobie sami wyobrazić. Zdjęcie jest bardzo pomocne – zwłaszcza niedoświadczonemu kucharzowi, który w obliczu tego braku, musi zdać się na siebie.
  
[1] M. Gessler, Kocham gotować. Przepis na życie, str. 7

poniedziałek, 18 października 2010

Where books come to life...

Kiedyś, na poprzedniej wersji mola, prezentowałam czytelnikom rzeźby z książek... Dziś chciałabym Wam zaprezentować coś podobnego - animację, gdzie główną rolę odgrywa książka i powycinane w jej stronicach mini rzeźby. Mam nadzieję, że oczaruje Was tak, jak mnie.




Źródło: kanał TheNZBookCouncil

niedziela, 17 października 2010

Losowanie i wyniki konkursu numer 2

Zapraszam do zapoznania się z wynikami konkursu ogłoszonego tydzień temu. Z góry przepraszam za jakość wideo - ta pogoda nie służy nagrywaniu filmików i robieniu zdjęć. 



 
 

"Zmrok", o którym pisałam tydzień temu wędruje do Beatrix73 :) Gratuluję i proszę o przesłanie danych na adres e-mail: kalakiryakala@interia.pl Dziękuję wszystkim za udział. Muszę przyznać, że cieszy mnie frekwencja i Wasze zainteresowanie - chętnie skorzystam z Waszych propozycji :) Pozdrawiam i zapraszam do kolejnego konkursu, który niebawem zostanie ogłoszony na blogu.  

K. Wójcik

sobota, 16 października 2010

Popielski raz jeszcze (Marek Krajewski "Erynie")


Nazwisko Krajewskiego jest dobrze znane wielbicielom kryminałów – autor ma na swoim koncie wiele powieści mrożących krew w żyłach. Po raz pierwszy zadebiutował w 1999 roku książką „Śmierć w Breslau”, dzięki której zainteresowano się nim jako pisarzem. Był to pierwszy tom cyklu, w którym głównym bohaterem był komisarz Eberhard Mock, a akcja rozgrywała się we Wrocławiu. 


Jakiś czas temu ukazała się kolejna książka pisarza – „Erynie”. Tym razem powieść Marka Krajewskiego wydało Wydawnictwo Znak, a miasto Wrocław, w którym toczyła się akcja większości jego książek zastąpił Lwów. Ku uciesze miłośników i wielbicieli pisarza, dodam, że „Erynie” to nic innego, jak kolejny kryminał, którego głównym bohaterem jest Edward Popielski, który próbuje odnaleźć osobę odpowiedzialną za  bestialski mord dokonany na  małym chłopcu. Można pokusić się o stwierdzenie, że komisarz Popielski występujący już solo w ostatniej powieści Krajewskiego jest bardzo podobny do bohatera poprzednich książek pisarza. Notabene obydwaj bohaterowie wystąpili u swego boku w książce „Głowa Minotaura”, która została opublikowana w 2009 roku. Jej akcja również toczyła się we Lwowie. 

Muszę przyznać, że autor „Erynii” potrafi świetnie operować słowem – postać komisarza Popielskiego została doskonale opisana z dbałością o najmniejszy szczegół, poczynając od opisu jego osoby i sposobu ubierania się, kończąc na dokładnym opisie jego zachowania w poszczególnych sytuacjach. To wszystko okazało się być jednak niewystarczające - nie będę ukrywała, że po lekturze książki Krajewskiego czuję spory niedosyt – był to kryminał znacząco różniący się od tych, które miałam okazję czytać… Po raz kolejny Krajewski postawił na to, co czytelnikowi jego powieści jest już dobrze znane, a co za tym idzie, nie pokazał niczego nowego. Brakowało mi w „Eryniach” napięcia i wystarczających emocji - nie oznacza to wcale, że tego wszystkiego w książce Marka Krajewskiego nie było. Historii opowiedzianej w „Erynie” po prostu czegoś zabrakło - była jakaś taka mdła, pozbawiona emocji i polotu. Zabrakło iskry, która uczyniłaby z tej książki kryminał inni niż wszystkie dotąd napisane przez autora „Śmierć w Breslau”. Morderstwo dokonane przez zbrodniarza ściganego przez komisarza Popielskiego nie zrobiło na mnie większego wrażenia  - w ogóle nie czułam, żebym czytała kryminał, a przecież tak być nie powinno. Kryminał to nie tylko nastrój i klimat, który zostanie dobrze odwzorowany (w tym wypadku atmosfera przedwojennego Lwowa została bardzo wyraźnie nakreślona). Kryminał musi zaskakiwać – musi trzymać w napięciu do ostatniej chwili. Co z tego, że Krajewski dawkował napięcie, skoro gdzieś w połowie książki zaczął nad tym wszystkim tracić kontrolę – wszystkie jego starania poszły  moim zdaniem na marne. Może książki, które dotąd czytałam nie był kryminałami, a może moje oczekiwania są zbyt wygórowane? Być może autor „Erynii" wypalił się i powinien odpocząć, albo spróbować swoich sił w innym gatunku literackim… Myślę, że coś jest na rzeczy, skoro nie tylko ja dostrzegam przewidywalność jego książek. Mam nadzieję, że kolejna powieść Krajewskiego bardziej mi się spodoba.


Marek Krajewski o swojej książce:




Marek Krajewski czyta fragment Erynie:






Spotkanie autorskie z Krajewskim:

piątek, 15 października 2010

Tam, gdzie nie sięga pamięć (Wojciech Nowicki "Dno oka")



Sięgam do swoich wspomnień – w mojej pamięci pojawia się cały szereg obrazów, stopklatek i ujęć – z dzieciństwa, ze szkoły, z podwórka, z wyjazdów z rodzicami i znajomymi… Moja pamięć fotograficzna wciąż dostarcza mi nowych obrazków, dzięki czemu raz po raz mogę wracać do tego co minione, chociaż bywają momenty, kiedy i ona mnie zawodzi, a jakiś szczegół, lub obraz, umykają z mojego umysłu, nie dając się odnaleźć, bądź odtworzyć. I wówczas na scenę wkraczają zdjęcia i fotografie, które lubię gromadzić i oglądać w wolnej chwili. Nie jestem znawcą i nie robię zdjęć zawodowo, co nie znaczy, że nie lubię fotografować… Muszę przyznać, że jest to bardzo pasjonujące zajęcie, które daje wiele przyjemności i satysfakcji – zwłaszcza, jeśli efekt końcowy odpowiada naszym oczekiwaniom. 

Ale fotografia to nie tylko pstrykanie zdjęć – fotografia to też teoria, z która czasem warto się zapoznać. Teoria, bądź rozważania, które nie zniechęcą nas, a wręcz przeciwnie – zachęcą do sięgnięcia po aparat. Tak też jest w przypadku książki Wojciecha Nowickiego „Dno oka”, która stanowi zbiór esejów i rozważań samego autora, który nie przytłacza swojego czytelnika nadmiarem zbędnych informacji. Styl jego wypowiedzi pozbawiony jest patosu i wydumanych zwrotów – pisze ciekawie i z pasją, co da się bardzo dobrze wyczuć w każdym słowie zamieszczonych w tej książce. Nowicki skupia się w swoich tekstach na starych fotografiach, których ma w swojej kolekcji całkiem sporo – pochodzą one z jego prywatnej kolekcji, do której autor przez wiele lat dołączał zdjęcia kupowane na targach staroci, czy w antykwariatach. Są to zdjęcia całkiem zwyczajne – robione przez różne osoby, zalegające gdzieś na strychach, w piwnicach – zapomniane przez ich autorów. Nowicki tak naprawdę ocala te kilkanaście fotografii od zapomnienia – wyciera z nich kurz, przywraca je do życia. Jego narzędziami są opis i słowo, którymi tak dobrze operuje, że zerkamy na zdjęcia właściwie tylko pro forma. W opisie fotografii zamieszczonych w „Dnie oka” pojawia się cała masa szczegółów i uwag, które każdy opisywany obraz powołują do życia. Jest w tych opisach wiele emocji, Autor nie pisze o tym, jak fotografować, ani też nie skupia się na historii fotografii, która pojawia się w książce w bardzo okrojonej formie - tylko wtedy, gdy wymaga tego opisywane przez Nowickiego zdjęcie. 

Książka Nowickiego zwraca uwagę na wiele istotnych problemów – rozważania zawarte w książce „Dno oka”  pokazują, jaką ogromną ewolucję w ostatnich latach przeszła  fotografia – rozwój nowej technologii uczynił z niej niemalże towar, który musi zostać sprzedany. Scenografia, która kiedyś odgrywała istotną rolę, dziś jest zbędna, ponieważ za pomocą kilkunastu kliknięć, może znaleźć się na zdjęciu. Ta magia i iluzja dostępna jest coraz większej grupie osób – kiedyś tajniki i sekrety fotografii dostępne były nielicznym – dziś właściwie każdy może spróbować swoich sił – nie trzeba być zawodowcem – wystarczy pasja i odrobina dobrych chęci. Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak zaakceptować taki stan rzeczy. Trzeba również zaznaczyć, że fotografia cyfrowa ma swoje plusy – daje ogromne pole do popisu, zwłaszcza obróbka cyfrowa i tak chętnie wykorzystywany retusz. Należy jednak pamiętać, żeby wszystkie te narzędzie używać z głową i umiarem – tylko wtedy fotografia cyfrowa może przynieść wiele korzyści, jak np. rekonstrukcja starych i zniszczonych przez czas zdjęć, które na nowo mogą cieszyć nasze oko – zdjęć, które są wyjątkowe pod wieloma względami, na co zwraca uwagę autor książki „Dno oka”. Oby więcej takich interesujących lektur pisanych z pasją i miłością. 

Wydawnictwo Czarne,  2010
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...