poniedziałek, 29 marca 2010

Człowiek zwany "Świnia" (film o Andrzeju Stasiuku)


Zapraszam do obejrzenia filmu dokumentalnego o Andrzeju Stasiuku – Człowiek zwany „Świnia”. Film powstał w 1999 roku. W filmie tym Stasiuk opowiada o tym, jak trafił do Beskidu Niskiego, gdzie powstała większość jego książek. Czyta fragmenty swoich powieści, oprowadza nas po Wołowcu, w którym aktualnie mieszka.


W dokumencie o Stasiuku wypowiadają się tacy pisarze, krytycy i poeci jak: Marcin Świetlicki, Jerzy Pilch, Robert Tekieli, Piotr Bratkowski, Krzysztof Varga.


reżyseria Aleksandra Czernecka, Dariusz Pawelec
scenariusz Aleksandra Czernecka
zdjęcia Dariusz Pawelec
czas trwania: 45

Część I





Część II





Część III





Część IV





Część V





niedziela, 28 marca 2010

Mariusz Sieniewicz - Miasto Szklanych Słoni






„Miasto Szklanych Słoni” to ostatnia książka Mariusza Sieniewicza – prozaika i felietonisty. Tym razem Seiniewicz prezentuje czytelnikowi historię włóczęgi - Jana Kwiecistego, który pewnego dnia trafia do przytułku, gdzie znajdują się ludzie tacy jak on – personel lekarski nakłania bohatera do prowadzenia dziennika podczas pobytu w miejscu, do którego wysłali go mieszkańcy „Miasta szklanych słoni” – miasta (tylko pozornie) innego niż wszystkie. Jan otrzymał zadanie – podczas swojego pobytu w przytułku musi prowadzić dziennik, aby jakoś zapełnić sobie czas, aby przelać na papier swoje przemyślenia. Początkowo Jan Kwiecisty nie ma zamiaru zapisywać swoich refleksji, z czasem zaczyna tworzyć niesamowitą historię – alternatywną historię swojego życia, a zarazem epopeję, w którym porządek miasta i mieszkańców zostaje odwrócony. I tak oto Jan Kwiecisty w tworzonej na nowo historii jest pięćdziesięcio letnim okulistą z dwudziestoletnim doświadczeniem – wybór zawodu był zupełnym przypadkiem, bo w tej alternatywnej historii Jan mógłby być kimkolwiek:

„Sięgnął po całą stertę formularzy i zaczął podpisywać jak leci: Jan, Władysław, Bogdan, Kazimierz. Do każdego imienia dodawał: były okulista, były dyrektor, sportowiec, artysta, malarz, hutnik. Przyznaje – nie zapoznał się z treścią. Drobny druk. Bolała go głowa – jakiś wewnętrzny stukot, gdzieś w środku. Spytał, który formularz wybrać. Entliczek, pentliczek, na kogo wypadnie, na tego bęc... Jednak Jan? Były okulista?... Nie Władek, Jerzy, nie były dyrektor hotelu lub portrecista kotów, tylko akurat Jan?... Dobrze, niech będzie. Pozostałe papiery zgniótł i rzucił na podłogę”[1].

W „Mieście szklanych słoni” opowieść Jana Kwecistego toczy się niespiesznie, a rzeczywistość miesza się z fikcją, za sprawą pojawiających się raz po raz onirycznych wizji i fantasmagorycznych wyobrażeń. Książka Sieniewicza posiada liczne intertekstualne odniesienia do innych dzieł literackich, wśród których wyróżnić można tytuły takie jak: „Romeo i Julia” angielskiego pisarza Williama Szekspira, „Jaś i Małgosia” braci Grimm, czy odniesienie do polskiej baśni napisanej przez Marię Konopnicką – „O krasnoludkach i sierotce Marysi”. Tym co czyni ją wyjątkową jest obecność oryginalnych animizacji i personifikacji:

„Czuję się, jakbym uczestniczył w wernisażu pierwszych surrealistów. Od parteru aż po ostatnie piętra schną: majtki w kratkę, skarpety w paski, nylonowe pończoszki, wełniane getry, kolorowe koszule, rozciągnięte podkoszulki, poprute staniki, białe poszewki, kapcie i trampki, szaliki, obrusy w róże, firanki, apaszki, a nawet dziwne kalosze z futerkiem na brzegach cholewek. Może to nic dziwnego, ale cały smak ekspozycji tkwi w jednym z pozoru nic nieznaczącym szczególe. Tym szczegółem są bieliźniane klipsy. Spinając tekstylne dzieła, całkowicie zmieniają ich kształt. Bo oto zwyczajne majtki w kratę, za sprawą sterczących klipsów, stają się kraciastymi nietoperzami. Przysiadłszy na sznurach, czekają, aż zapadnie noc. Bo biała poszewka – jakby specjalnie przypięta jednym drewnianym klipsem i wybrzuszana przez wiatr – jest mitycznym jednorożcem, trze gładkim bokiem o pręty. Nylonowe pończoszki wiją się na haczykach klipsów niczym tłuste, brązowe glisty – to idealna przynęta na wielką rybę. Wełniane getry są grubymi świecami, którym ktoś zamoczył knoty. Poprutym stanikom wyrastają klipsosutki. Sterczą wysoko, pyszniąc się swoim rozmiarem. Kolorowe koszule, spięte u góry rękawów, najpierw wyrażają wielkie zdziwienie na widok tych biustów, po czym obojętnie wzruszają ramionami. A kalosz z futerkową cholewką jest sędzią bokserskim. Balkon na trzecim piętrze to ring. Kalosz gwiżdże klipsem, rozdzielając dwie skarpety nie do pary, zwarte w morderczym klinczu. Dłuższa skarpetka wyprowadza cios, krótsza – pada na deski. Kalosz liczy do dziesięciu, odgwizduje nokaut. Morderczy cios zrobił dziurę w miejscu dotychczas zakrywającym duży palec. Życie uchodzi z krótkiej skarpetki długą, poprutą nitką. Nieoczywista widzialność tworzy na każdym balkonie osobną historię. Jedno życie i jedna para oczu to zbyt mało, żeby do końca je opowiedzieć”[2] .

W książce Sieniewicza często pojawia się motyw opowieści – tego czym ona jest, jak możemy ją kształtować i jak ona kształtuje nas:

„Siedem lasów gubi linię kolejową za miastem. Na siedmiu jeziorach łamie się kra. Woda występuje z brzegów, zalewa drogi, tablice informacyjne ze strzałkami i liczbą kilometrów do Miasta Szklanych Słoni. Zaczyna się dzień. Zaczyna się podróż mojego dziennika. Będzie bajką, nad którą daleki świat, gdyby ją poznał, zacząłby pewnie smęcić, że takich bajek miał już na pęczki, że zna ich setki, tysiące. Trudno, mój dziennik to moja opowieść. Moja opowieść pracuje na moją śmierć. Tu nie o zwycięską oryginalność toczy się walka. Tu chodzi o obronę przed nieistnieniem”[3].

Słowo, opowieść, narracja pozwalają Janowi Kwiecistemu i odnaleźć się w innej rzeczywistości i przetrwać w świecie, gdzie wszystko skazane jest na banał. Jan próbuje zerwać z banałem i odnaleźć swoją własną opowieść:

„To niesłychane, jak łatwo, jak niepostrzeżenie wszyscy ulegli opowieści miasta, uznając ją za jedyną dostępną. Chyba nikt już nie wierzy, że mogą być inne. Jakby opowieść została stworzona tylko raz i jedyne, co pozostaje człowiekowi, to powtarzać ją w kółko. Jan doszedł do mało oryginalnego wniosku, że ludzie upodabniają się do miasta, nie odwrotnie. Ono ich wchłania, wkomponowuje w swój plan i coraz głośniejszy rytm. Ono zawiązuje ludzką pamięć na supeł. Srutu – tutu, majtki z drutu! Jan wpadł w złość. Bo ciągle tylko miasto i miasto, ciągle tylko opowieść i opowieść. A czymże ona tak naprawdę jest? Co da się o niej powiedzieć konkretnego. Jest jak cholerna mgła, którą widać, ale której nie sposób schwycić w dłonie”[4].

Wystarczy spojrzeć nieco dalej, by dostrzec, że bohaterowi książki to ludzie tacy jak my – ich problemy i rozterki nie są dla nas niczym nowym. Autor po prostu celowo wszystko przerysował i ukazał w sposób groteskowy, wykorzystując w swojej historii tragizm i komizm, fantastykę i realizm, piękno i brzydotę. „Miasto szklanych słoni” Mariusza Sieniewicza to spojrzenie na zwyczajny świat poprzez naszą własną wyobraźnię, która cały czas podsuwa nam coraz to oryginalniejsze obrazy - to przede wszystkim zupełnie inne spojrzenie na dobrze znaną nam rzeczywistość – Jan Kwiecisty ukazuje nam rzeczy zwyczajne w zupełnie inny sposób, jego opowieści pozwalają nam na wszystko spojrzeć inaczej. Kwiecisty uczy nas nowego postrzegania naszego otoczenia:

„Jakże niewiele trzeba, żeby świat pękł, odsłaniając swój inny, bogatszy kształt. Wystarczy czulej patrzeć. Wystarczy obudzić w sobie inną widzialność, nie z tego świata”[5].

Książka Mariusza Sieniewicza znacząco wyróżnia się na tle polskiej prozy. Czytając tę opowieść należy uzbroić się w dużą dawkę dystansu, ponieważ nie wiadomo, gdzie kończy się prawda, a gdzie zaczyna fikcja – świat tej powieści zamienia się w wysmakowaną kreację właściwie od pierwszych stron - w książce aż roi się od metafor, symboli i wskazówek dotyczących tego, jak powinna wyglądać opowieść, czyli autotematyzm.u Z całą pewnością „Miasto szklanych słoni” zapewni intelektualną rozrywkę wysokich lotów najbardziej wybrednemu czytelnikowi.

[1] M. Sieniewicz, Miasto Szklanych Słoni, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, str. 12
[2] Tamże, str. 113
[3] Tamże, str. 22
[4] Tamże, str. 22
[5] Tamże, str. 51


Wypowiedź Sieniewicza na temat książki "Miasto Szklanych Słoni":






sobota, 27 marca 2010

Alice in Wonderland – od literatury do popkultury


 "Oh dear, oh dear!"
said the Rabbit. "I shall be to late!"
And so, when the White Rabbit ran away,
Alice wanted to see what would happen to it:
so she ran after it:
and she ran, and she ran, till she tumbled
right down the rabbit-hole"

„Alicja w Krainie Czarów” to jedna z moich ulubionych fikcyjnych postaci. Powołał ją do życia angielski wykładowca matematyki Charles Lutwidge Dodgson (pseudonim Lewis Carroll). Ostatnio nieco więcej się o niej mówi za sprawą filmu Tima Burtona (notebene mojego ulubionego reżysera), aczkolwiek trzeba zaznaczyć, że nie była to pierwsza ekranizacja historii Carolla (zapewne nie ostatnia). Przyznam się, że filmu jeszcze nie widziałam, bo nie mam na to zwyczajnie czasu... Z zaciekawieniem obserwuję to całe zamieszanie i szum, jaki powstał zarówno wokół filmu, jak i wokół samej Alicji. Nie od dzisiaj wiadomo, że książka „Alice in Wonderland” inspirowała przez lata innych pisarzy i nie tylko – różne intertekstualne odniesienia do dzieła Caroll’a można było dostrzec w muzyce i malarstwie Jest to oczywiście zjawisko pozytywne, o ile ma jakieś granice. O ile mogę jeszcze zrozumieć obecność postaci Alicji w dziełach kultury wysokiej, to irytuje mnie już wykorzystywanie jej do promocji kosmetyków czy różnego rodzaju gadżetów. Jest to dla mnie zwyczajną przesadą, ale tak już skonstruowany jest ten świat, że jak coś odniesie sukces, robi się to zwyczajnie modne i jest wykorzystywane do granic możliwości. Szperając w sieci natknęłam się na ciekawe i oryginalne przykłady wykorzystujące postać stworzoną przez Caroll'a. 


Poniżej kilka przykładów: 

W 2000 roku na bazie historii Caroll’a powstała nieco mroczna gra komputerowa:


Marka Urban Decay stworzyła paletkę 'Book of Shadows' Alice in Wonderland:

Nie dość, że żywcem wyjęte z bajki to jeszcze proekologicznie bo marka nie testuje kosmetyków na zwierzętach. Adresowana do dziewczyn, kobiet pewnych siebie, niezależnych, z wyobraźnią i moim zdaniem trochę "zakręconych". Skoro więc tak bardzo inna od większości dostępnych na rynku marek, szybko stała się ulubienicą showbiznesu. Najnowsza "Book of Shadows" jest wspólnym dziełem marki, Disneya i "Alicji w Krainie Czarów". Obłędne pudełko kryje w sobie Alicję 3D pośród grzybów, które "rosną" także wokół lusterka. W szufladce znajduje się 16 cieni do powiek, których nazwy związane są z filmowymi postaciami, 2 kredki do oczu oraz baza pozwalającą dłużej cieszyć się genialnym makijażem oczu. Genialny pomysł. I jak tu nie ubolewać, że znowu coś do nas nie trafia?








Źródło: www.groszki.pl ,
www.bohovictim.blox.pl



Groszki jakiś czas temu zaproponowały kilka gadżetów rodem z bajkowego świata: 


„Róże, kokardki, białe króliki i kot, niekoniecznie tajemniczy Cheshire, ozdabiają t-shirty, pierścionki, naszyjniki i buty. Po drugiej stronie lustra wszystko, co na siebie zakładasz, musi być bajkowe i przerysowane. Sukienki obrastają w bufki, a dziurki od kluczy na biżuterii zdradzają oblicza różanych ogrodów. Wybierz coś dla siebie i pędź do kina. Na ekranie zobaczysz już całkiem dorosłą Alicję, bo w głowie Burtona narodził się ciąg dalszy znanej historii..."

  

Źródło: www.groszki.pl


Na blogu www.vintagegirl.blox.pl znalazłam bardzo interesującą biżuterię: 





Źródło: www.vintagegirl.blox.pl


Fani i kolekcjonerzy mogą dołączyć do swojej kolekcji lalkę Barbie wyglądającą jak Alicja:



Źródło: www.geekologie.com



Amerykańska piosenkarka Jewel w 2006 roku wydała płytę zatytułowaną "Godbye Alice in Wonderland" - takie inspiracje Alicją lubię: 




 



"So goodbye Alice in Wonderland
Goodbye yellow brick road
There is a difference between dreaming and pretending
I did not find paradise
It was only a reflection of my lonely mind wanting
What's been missing in my life ..."


Pozostając przy muzyce, napiszę, że motyw Alicji wykorzystała Gwen Stefani w wideoklipie do utworu " What You Waiting For?" ...




... oraz Robie Williams w wideoklipie do utworu "You Know Me"




Dużo prac inspirowanych książką "Alice in Wonderland" znaleźć można na stronie www.deviantart.com:

























Swego czasu na poprzednim blogu zaprezentowałam piękne prace Sue Blackwell, która wykorzystuje książki do stworzenia melancholijnego świata, pełnego magii. 







Jak widać "Alice in Wonderland" to temat rzeka i niewyczerpane źródło inspiracji ...

niedziela, 21 marca 2010

Stephen King - Pod kopułą




Pozwolę sobie przytoczyć kilka opinii na temat najnowszej książki Stephena Kinga - mam nadzieję, że znajdą się osoby, które one przekonają do sięgnięcia po najnowszą powieść mistrza grozy.

"Pod kopułą" to jedna z jego najlepszych (i najdłuższych) książek. To przerażające połączenie horroru, science fiction i powieści obyczajowej (...)
Jakub Demiańczuk, "Dziennik Gazeta Prawna"


"Pod kopułą" to triumfalny powrót Kinga do najwyżej formy głównie dlatego, że autor Misery znowu wkłada fartuch badacza i ujawnia skrywane pod cienkim płaszczykiem socjalizacji najciemniejsze ludzkie lęki i instynkty
Tomasz Stawiszyński, "Newsweek"


(…) literatura popularna najwyższego sortu.
Piotr Kofta, "Dziennik Gazeta Prawna"


„Pod kopułą” już stała się jedną z moich ulubionych książek 2009 roku.
Neil Gaiman


Znakomita powieść, przyprawiająca o nieustanny dreszcz emocji i powodująca zadumę nad naszą skłonnością do dobra i zła …
„Publishers Weekly”


Wyjątkowo uzależniająca lektura!
„USA Today”


King powraca tu do swojej świetności.
„New York Daily News”


Prawdziwy King, fani będą zachwyceni
„Baltimore Sun”


Fascynujące!
ABCnews.com

Ponoć najlepsza książka 2009 roku według The New York Times. Ja osobiście poprzestanę na poleceniu Wam tego tytułu - jakoś nie ciągnie mnie do Kinga tak, jak kiedyś. Swoją przygodę z horrorem zakończyłam kilka lat temu. Niewykluczone, że jeszcze kiedyś sięgnę po coś mocniejszego. Dla niezdecydowanych słów kilka na temat treści książki:

Pewnego pogodnego, jesiennego dnia małe amerykańskie miasteczko Chester's Mill zostaje nagle i niewytłumaczalnie odcięte od świata. Otacza je niewidoczne pole siłowe, które mieszkańcy zaczynają nazywać kopułą. Sytuacja szybko się pogarsza. Pole wpływa niekorzystnie na środowisko, a ludzi powoli ogarnia panika…


Dale Barbara, weteran wojny w Iraku zarabiający na życie jako wędrowny kucharz, jest zmuszony do pozostania w Chester’s Mill. Wspierany przez wojsko, które znajduje się na zewnątrz kopuły, wraz z garstką ochotników próbuje uspokoić nastroje społeczne. Na drodze staje im Duży Jim Rennie, ambitny lokalny polityk, który za wszelką cenę chce wykorzystać sytuację dla własnych celów. Wraz z synem ukrywają wiele koszmarnych tajemnic, które nie mogą ujrzeć światła dziennego.


Czas ucieka, a największym wrogiem mieszkańców jest sama kopuła. Czy dowiedzą się, jak powstała, zanim będzie za późno? Czas goni. A właściwie czasu już brak…

Szymon Hołownia - Monopol na zbawienie




Szymon Hołownia jest dzisiaj dużo bardziej rozpoznawalny niż kiedyś, głównie za sprawą w występu w programie „Mam talent” - wystarczy jednak spojrzeć na jego dorobek literacki (gdzie wymienić można tytuły takie jak "Kościół dla średnio zaawansowanych", "Tabletki z krzyżykiem", "Ludzie na walizkach") i zajmowane stanowiska (redaktor działu kultury w Gazecie Wyborczej,  redaktor działu społecznego w tygodniku Newsweek Polska) by utwierdzić się w przekonaniu, że dalej jest wierny swoim poglądom, a praca u boku Marcina Prokopa w jednej z największych stacji telewizyjnych nie miała negatywnego wpływu na to, co robił dotychczas i czym zajmuje się obecnie.

„Monopol na zbawienie” to ostatnia książka Szymona Hołowni –  jednak zanim zacznę o nie pisać, chciałabym zwrócić uwagę na krótki fragment zaczerpnięty ze wstępu do owej książki, który moim zdaniem w pełni powinien wyjaśnić czym tym razem uraczył swoich czytelników Hołownia: „Dlaczego Monopol na zbawienie? W największym skrócie – by podekscytować i na chwilę zająć uwagę tych, dla których życie to gra, gdzie trzeba zdobywać punkty, być w stałym pędzie do mety. Aby zbulwersować tych, których bulwersuje wszystko. Wreszcie – by zagrzać do boju tych, którzy w tytule będą się doszukiwać śladów katolickiego triumfalizmu"* - tak autor tłumaczy genezę tytułu swojej książki, która zaskakuje tak treścią, jak i formą jej wydania, o której będzie mowa w dalszej części tekstu.

Autor pisze o religii tak, że aż chce się go czytać – w pierwszej części „Monopolu na Zbawienie” („Przestrogi na drogę”) opisane są „Przestrogi Boskie” - Hołownia proponuje nieco inne spojrzenie na Dekalog, gdzie każde przykazanie stara się połączyć z jakąś historią, która miała miejsce dawniej, bądź współcześnie – m.in. w przykazaniu „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną” snuje Hołownia rozważania na temat Charlesa Mansaona – amerykańskiego przestępcy, założyciela sekty „Rodzina”; w przykazaniu piątym daje nam do zrozumienia, że nigdy nie należy nikogo zabijać – nawet gwałcicieli czy morderców – prawo od odbierania życia ma tylko i wyłącznie Bóg. Z kolei druga część książki („Przestrogi ludzkie”) to krótkie, zabawne i pouczające teksty. Trzecia część książki („Test”) łączy się z grą, która została dołączona do „Monopolu...”. Muszę przyznać dodanie do książki gry planszowej, która odsyła do poszczególnych części książki, było świetnym pomysłem - wspaniale wzbogaca to odbiór i recepcję rozważań zawartych w książce. W tej części możemy sprawdzić i wzbogacić swoją dotychczasową wiedzę. Dla tych, co właśnie grają, Hołownia proponuje krótkie wyjaśnienie – dla tych, którzy mają więcej czasu na lekturę, bądź zdecydowali się przeczytać „Monopol na zbawienie” od deski do deski, autor daje możliwość przeczytania nieco dłuższego rozważania stanowiącego rozwinięcie problemu, który pojawia się w każdym pytaniu. W kolejnej, czwartej części książki Szymona Hołowni przeczytać możemy słów kilka na temat różnych patronów – „Patroni do wzięcia” stanowią krótki opis poszczególnych religijnych opiekunów, ze wskazaniem na to, dla kogo dany patron będzie najbardziej odpowiedni – i tak oto Hołownia proponuje nam patrona dla polityków, dla tych, co chcą być wiecznie młodzi, dla pań w każdym wieku etc. Ostatnia część to krótki rozdział zawierający odpowiedzi na pytania fundamentalne takie jak: „Po co jest Bóg?”, „Dlaczego trzeba wierzyć w Kościele?”, „Dlaczego trzeba się modlić?”.

„Monopol na zbawienie” pokazuje, że Szymon Hołownia doskonale orientuje się we współczesnej kulturze i tematyce religijnej, o której pisze w dosyć nowatorski sposób, a który nie powinien urazić najbardziej gorliwego katolika. Poglądy i komentarze Hołowni są niezwykle głębokie, a przy tym otwarte na to, co nowe – brak zadęcia, lekkość i swoboda jego wypowiedzi sprawiają, że to, co pisze o Bogu, wierze i religii lepiej trafia do czytelnika – zwłaszcza takiego, który w jakiś sposób oddalił się od Kościoła, dla którego taka książka być może będzie pierwszym krokiem do zastanowienia się nad swoim dotychczasowym postępowaniem i miejscem religii w jego życiu.  „Monopol na zbawienie” z pewnością nie zbawi i nie przyciągnie do Kościoła wszystkich, którzy tę książkę przeczytają – warto jednak po nią sięgnąć – z czystej ciekawości, z chęci poszerzenia swojej wiedzy w tematyce religijnej bądź po prostu w celu przeczytania czegoś wartościowego, co być może wniesie do naszego światopoglądu coś nowego.

----------------------------
* S. Hołownia, Monopol na zbawienie, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009, s. 7
----------------------------

Wydawnictwo Znak, 2009

L. Wilson - Dr House. Całkowice bez autoryzacji




Odkąd House M.D. w 2004 roku zagościł w stacji telewizyjnej Fox wciąż zyskuje nowych fanów i zagorzałych przeciwników – wszystko za sprawą głównego bohatera na którym koncentruje się fabuła serialu, a mianowicie doktora Gregory'ego House'a, który jest głową zespołu diagnostycznego w szpitalu Princeton – Plainsboro. House to postać dosyć charakterystyczna – lekarz, który w niczym nie przypomina (a nawet znacząco odbiega) od obrazu lekarza zakodowanego w naszych umysłach. Tym, którzy serial oglądają opis jest zupełnie niepotrzebny, ale dla tych, którzy nie wiedzą o kim mowa (czy w ogóle ktoś taki jeszcze istnieje?) wskażę na najbardziej charakterystyczne cechy: laska, dosyć specyficzne poczucie humoru, niechęć do pacjentów i uzależnienie od środków przeciwbólowych (a dokładniej jednego – vicodinu) oraz nagminne łamanie regulaminu i nie przestrzeganie zasad panujących w szpitalu.

Książka „Dr House całkowice bez autoryzacji” stanowi zbiór ciekawie napisanych esejów, które idealnie dopełniają serial. Autorzy tekstów analizują różne aspekty serialu takie jak powstanie serialu i jego pierwowzór w postaci Sherlock’a Holmes’a; model dysfunkcyjnej rodziny, z którą widz ma do czynienia w wielu odcinkach serialu;  filozofię głoszoną przez House’a, to jak myśli, jak działa, czym się kieruje podejmując takie, a nie inne decyzje – jednym słowem cały House, którego mimo wszystko kochają (a nawet ubóstwiają) miliony osób na całym świecie.

Moim skromnym zdaniem na największą uwagę zasługują teksty skupione w trzeciej części książki (Mózg House’a), gdzie w jednym z tekstów Linda Heath. Lindsay Nicholas, Jonya A. Leverett (Jak myśli House) konfrontują sposób myślenia postaci, która już na dobre dołączyła do panteonu telewizyjnych lekarzy, z myśleniem lekarzy, z jakimi mamy do czynienia w realnym świecie. 

 „Intuicyjna, holistyczna i niewiarygodnie szybka strategia diagnostyczna wykorzystywana przez House’a świetnie pasuje do telewizyjnego świata, w którym pacjenci muszą być zdiagnozowani i wyleczeni w ciągu czterdziestu dwóch minut, wyłączając przerwy na reklamę. Jednakże w realnym świecie błyskawiczne decyzje niekoniecznie muszą być dobrymi decyzjami” [1]. 

 Teoretycznie nie muszą, ale praktyka często pokazuje nam, że lekarze pracujący przy nagłych przypadkach też mają niewiele czasu na podjęcie jedynej słusznej decyzji i tak naprawdę w walce o życie drugiego człowieka liczy się każda minuta. Zdaniem  innej autorki - Nancy Franklin  (Pomysły House’a. Dlaczego są lepsze niż pomysły wszystkich innych?) na przykładzie House’a będzie się kształciło następne pokolenie lekarzy telewizyjnych, ponieważ pokazuje on, że 

„nie tylko myślenie, ale także ignorowanie, spanie, obrażanie, niszczenie, zarażanie, myszkowanie i łykanie tabletek może prowadzić do rozwiązywania trudnych przypadków. Oczywiście odpowiednie przygotowanie medyczne i umiejętność naukowego myślenia także bywają przydatne” [2]. 

Susan Engel i Sam Levin próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy House potrafi podzielić się swoją wiedzą – odpowiedzi jakich udzielają, są raczej potwierdzeniem tego, co wielbiciel serialu widzi na własne oczy obserwując poczynania lekarza i jego zespołu diagnostycznego. Obraz jaki generują teksty zawarte w tej książce, pozwalają nam spojrzeć na House’a z innej strony – czytając te bardzo ciekawie napisane eseje widzimy kogoś więcej, niż tylko aroganckiego zrzędliwego i protekcjonalnego lekarza, który manipuluje pacjentami i współpracownikami. To wszystko odchodzi w cień w konfrontacji z jego wiedzą medyczną i niesamowitą inteligencją.  

„Jego encyklopedyczna pamięć, ostre jak brzytwa umiejętności analityczne, ogromny zasób słownictwa i swoboda w posługiwaniu się nim, tempo przetwarzania informacji każą przypuszczać, że jego iloraz inteligencji wynosi co najmniej 150. Można jednak być niezwykle inteligentnym, nie posiadając znacznej wiedzy z określonej dziedziny. Postać House’a zbudowana jest na obu tych filarach – imponującym intelekcie oraz rozległej wiedzy medycznej” [3].

Wielkim plusem tej książki jest fakt, że autorzy nie silą się na niewiadomo jakie naukowe dywagacje – są to raczej krótkie i treściwe artykuły, które momentami zaskakują – aspekty na które zwracają uwagę autorzy i sposób, w jaki dokonują swoich analiz, sprawiają, że momentami czytelnik czuje się zaskoczony i gani się za to, że on sam nie wpadł wcześniej na to, co jak się okazuje, było dziecinnie proste.

„Dr House. Całkowicie bez autoryzacji” to moim zdaniem książka skierowana typowo do fanów serialu – można w niej odnaleźć liczne odwołania do poszczególnych odcinków. Nie znaczy to wcale, że mogą po nią sięgnąć tylko i wyłącznie zagorzali wielbiciele genialnego diagnostyka – być może właśnie lektura tej książki zainspiruje kogoś do obejrzenia serialu. Osobiście wolałabym jednak sięgnąć po książkę dopiero po zaznajomieniu się z serialem – nie lubię tej dziwnej świadomości, która towarzyszy podczas czytania o czymś, o czym nie wiem, bądź nie jest dla mnie do końca jasne – myślę, że nie tylko ja. Zatem drogi czytelniku – zanim weźmiesz się za czytanie książki „Dr House całkowicie bez autoryzacji” obejrzyj chociaż kilka odcinków serialu, żebyś wiedział z czym będziesz miał do czynienia, a zanim sięgniesz po serial, dobrze się nad tym zastanów – jeśli chcesz się od niego uzależnić to proszę bardzo. Ale nie miej do mnie potem pretensji – pamiętaj, że Cię ostrzegałam. 

----------------------------------
[1] L. Wilson, Dr House. Całkowice bez autoryzacji, 
Prószyński i S – ka, Warszawa 2009, str. 150
[2] Tamże, str.170
[3] Tamże, str. 175
---------------------------------- 

Prószyński i S - ka, 2009

sobota, 20 marca 2010

Stan wojenny i "Wroniec"




Ostatnio natknęłam się w sieci, a dokładniej w Telewizji Literackiej Wydawnictwa Literackiego na ciekawą relację z konferencji prasowej poświęconej akcji "Pamiętaj o 13 grudnia" oraz książce Jacka Dukaja "Wroniec". 

Moim zdaniem była to całkiem ciekawa promocja książki i próba pokazania młodzieży, czym był stan wojenny w Polsce i z czym się on wiązał. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie więcej tego typu akcji i tak oryginalnych spotkań promujących nowe książki.




Z pewnością warto byłoby napisać w kilku słowach o czym jest „Taksim” – kilka słów z pewnością wystarczy, by rozbudzić w czytelniku ciekawość, bądź zniechęcić go do lektury. Ale gdy przychodzi co do czego, to te kilka słów okazuje się niewystarczające bowiem, czy to, że napiszę, że głównymi bohaterami książki jest Paweł i Władek, którzy handlują tanią odzieżą, a od czasu do czasu też czymś innym, zachęci wystarczająco jakiegokolwiek czytelnika do sięgnięcia po tę książkę? Czy po tym jak napiszę, że ta książka traktuje o próbie przetrwania sprawi, że będziecie jeszcze bardziej zainteresowani ową lekturą? Myślę, że nie, bowiem pisanie o fabule tej książki, która jak dla mnie stanowi jedynie dodatek do przemyśleń i refleksji w niej zawartych jest rzeczą trudną – trudno jest napisać cokolwiek więcej, bez zdradzania istotnych dla tej opowieści szczegółów. Ale spróbuje Was zainteresować w inny sposób, zwracając uwagę na przemyślenia, którymi wręcz przepełniona jest ta książka.

Książka Andrzeja Stasiuka jest napisana mocnym, typowo męskim językiem – nie brakuje w niej wulgaryzmów, ale też znajdziemy w niej charakterystyczną dla Stasiuka refleksję i zadumę, która dotyczy zapomnianego prowincjonalnego, wschodnioeuropejskiego świata. Świat ten w książce Stasiuka opisany jest tak doskonale, że nie opuszcza nas wrażenie uczestnictwa i obserwacji tego, co tak plastycznie zostało ukazane. Czytając tę książkę mamy wrażenie ciągłej konfrontacji ruchu i martwoty – wraz z bohaterami przemieszczamy się z jednego targu na drugi, towarzyszymy im w ciągłej podróży, by za chwilę znaleźć się w zupełnie innym miejscu - w kolejnym zapomnianym, umierającym powolną śmiercią mieście. Wydarzenia jakich jesteśmy świadkami stanowią punkt wyjścia do rozważań m.in. na temat konsumpcjonizmu:

„Byłem dzisiaj w mieście. Zrobiłem karmnik dla ptaków i poszedłem po ziarno słonecznika. Można je zostać w sklepie zoologicznym. Dziwne miejsce. Robisz trzy kroki i zamiast burej, zimnej ulicy masz podróbkę tropiku z jego upałem i smrodem. W klatkach jazgoczą papugi. W zielonkawych akwariach tam i z powrotem pływają egzotyczne ryby. Panuje półmrok. Kupujący nie są egzotyczni. Mówią cicho. Jakby onieśmielała ich ta podzwrotnikowa atmosfera” [1].

Bohater książki dzieli się z nami swoimi przemyśleniami na temat przemian zachodzących w mieście:

„Zdałem sobie sprawę, że ten sklep istnieje w tym samym miejscu, odkąd pamiętam. Któregoś dnia przyjechałem tutaj, a on już był. Cała reszta się zmieniała. Wciąż coś powstawało, by zaraz upaść. Sklepy, knajpy i zakłady fotograficzne pojawiały się i przepadały bez wieści. Jedne zmieniały się w drugie, ale nad wszystkim unosiła się wizja klęski” [2].

Wielką wolą walki zdaję się mieć mieszkańcy miast, do których przybywa bohater Stasiukowej opowieści. Wstają każdego dnia i jak gdyby nigdy nic otwierają sklepy i zakłady, chociaż wiedzą, że znowu nie będą mieli żadnego klienta, że będzie to dzień stracony. A mimo tego nie poddają się, wciąż wierzą, że to co robią ma jakiś sens i że tak trzeba – z pewnością ta wiara napędza ich, daje im siłę do tego owocnego (w ich mniemaniu) działania.

„Czasami myślałem o ludziach, którzy to wszystko zaczynają. Wstają rano, mają odwagę i siłę, a potem patrzą, jak to, czego dokonali, rozpada się. I znowu zaczynają wszystko od początku. Jakby byli głupi albo bohaterscy. W każdym razie niezniszczalni. Podziwiałem ich. Otwierali knajpy i patrzyli na puste stoliki. Otwierali sklepy, przychodzili do nich o świcie i przeglądali się w pustce” [3].

Niezwykły w tej książce jest opis lunaparku, który na chwile pobudza do życia to umierające miasto. Ludzie biorą udział w całym tym przedstawieniu – zdają się być zaczarowani, lgną do światła, idą za nim, a przecież to zwykły lunapark – owszem, ale dla mieszkańców prowincji nawet lunapark zdaje się być czymś magicznym.

„Fałszywy blask, oszukańczy splendor i podrabiany przepych rozświetlający czarne niebo i nad błotnistym placem stała łuna. Wieczorem było to najjaśniejsze miejsce w mieście. Dorośli też się tam zatrzymywali. Stawali na skraju ciemności i patrzyli. Miasto zamieniało się w zjawę, powoli uchodziło z niego życie, a tutaj, na jego skraju, wyrastała raptem bezwstydna fatamorgana, która z tymczasowości, ułudy i martwoty uczyniła sens. Może nawet nie chcieli kręcić się, wznosić i wirować, ale prześladowała ich myśl, że to wszystko w każdej chwili może się zwinąć, spakować, ruszyć Bóg wie gdzie, zostawiając im na pamiątkę i pociechę ten błotnisty plac” [4].

Paweł, który dzieli się z nami przemyśleniami ma świadomość, że miasto w którym żyje, umiera i zanika – ma tego pełną świadomość, a jednak nie potrafi go opuścić. Jest to chyba pewnego rodzaju przywiązanie, coś zupełnie naturalnego w stosunku do miejsca, w którym czujemy jest dobrze.

„Powinienem stąd wyjechać tak jak wszyscy. Powinienem któregoś dnia zapakować furgonetkę i ruszyć tam, skąd przyszedłem. Albo w druga stronę, albo w trzecią. Powinienem oddać klucz właścicielce, zapłacić, podziękować i wyruszyć. Myślałem o tym od samego początku, odkąd tu przyjechałem. Ale nie miałem siły. To miasto było jak los. Byłem już za stary i chciałem przeczekać jeszcze jedną zimę. A potem pewnie następną. Musiałem tu zostać, bo w innym miejscu nie potrafiłbym zasnąć ani się obudzić. W innym miejscu nie byłoby mostu nad rzeką i dudnienia samochodów na moście. Nie byłoby łuny nad stacją benzynową. To są ważne rzeczy i z czasem okazuje się, że nie można bez nich żyć. Nie można ich zamienić na nic innego. Czasami wyobrażam sobie, że sprzedaję ducato, żeby mieć na bilet, i jadę, lecę do Londynu. Albo do Berlina, gdzie kiedyś, bardzo dawno temu, spędziłem trochę czasu. Myślę o wyjeździe i zaczynam się bezgłośnie śmiać” [5].

Stasiuk poprzez swojego bohatera ukazuje nam miasto - widmo, miasto, które trwało nie zmienione od lat, miasto, w którym była tylko stacja benzynowa, most i szosa – i nic poza tym, a mimo to, jeszcze komuś było ono potrzebne, nadawało życiu mieszkańców sens, pozwalało przetrwać, ponieważ ludzie w tym mieście byli samowystarczalni – radzili sobie jak mogli, a do szczęścia niewiele im brakowało:

„Każdy dom, każde obejście jak mała arka Noego w dryfie. Samowystarczalna z tymi wszystkimi kurami, wieprzkami, zagonami kartofli i żytka, wzgórze ze wzgórzem, grzbiet za grzbietem wystawiona na wiatry, deszcze i śniegi, przylepiona do ziemi jak okruch, jak jaskółcze gniazdo” [6].

W tym mieście wszystko ma swój sens, a wybór tych ludzi był wyborem świadomym – mimo upływu lat, to miasto pozostało niezmienione. Stało się czymś na wzór schronu dla tych wszystkich ludzi, swoistego rodzaju opoką, o czym możemy przeczytać w innym fragmencie książki:

„Na początku wydawało mi się, że to miasto tkwi w bezruchu, całkowicie oporne na zmiany. Jak dwadzieścia, jak trzydzieści lat temu. Nieporuszone, senne, bezpieczne. Gdzieś tam w świecie zrzucają ludzi z dachów, migają niebieskie światła glin i karetek, a tutaj dwa kroki od Rynku kury grzebią w ziemi i czuć woń króliczych klatek. Ni miasto, ni wieś. Chciałem, żeby tak zostało na wieki. Myślę, że większość mieszkańców tego chciała. Żeby dano im spokój” [7].

W książce Stasiuka poruszany jest również temat roli rzeczy w naszym życiu. Każdego dnia ludzie na świecie kupują mnóstwo potrzebnych i zupełnie niepotrzebnych rzeczy – tanich i drogich, oryginalnych i podróbek – myślę, że większość kupujących nie zaprząta sobie głowy tym, z czego dana rzecz jest zrobiona, bądź po jakim czasie stanie się bezużyteczna bądź zapomniana i niepotrzebna. Kiedyś było inaczej – kiedyś kupowało się płaszcz, zegarek, samochód, pralkę – rzeczy, które służyły nam przez lata. Czasy się zmieniły – działanie wszystkiego jest skrupulatnie obliczone. Kończy się gwarancja – nagle okazuje się, że aparat, pralka, czy cokolwiek innego psuje się. Gdy mamy szansę coś zareklamować okazuje się, że naprawa już tego nie obejmuje. Brzmi znajomo? No właśnie. A przecież kiedyś było zupełnie inaczej:

„Jeszcze niedawno (ludzie) kupowali rzeczy na całe życie. Składali, oszczędzali na garnitur u krawca, na buty u szewca i była inwestycja, i był sens, było wyrzeczenie i była nagroda. Z tego się, kurwa, składało życie ludu. Jak dostałem pierwsze zegarek, to miałem go przez dziesięć lat. Codziennie nakręcałem i kładłem przy łóżku. A to i tak było nic, bo mój ojciec swój zegarek nakręcał i kładł przy łóżku przynajmniej przez lat trzydzieści. Dziesięć lat pastował te same czarne skórzane buty i tyle samo czyścił szczotką wełniany granatowy garnitur w prążki. A teraz rano przychodzi im do głowy, że chcą nowe buty, i se po prostu idą, przewalają trzydzieści par badziewia, handlarnia ciągnie ich za rękawy, że tutaj taniej, tam to już w ogóle, i na koniec szczęśliwi, z owocem reakcji chemicznej w reklamówce, udają się do chaty, a potem się dziwią, że po godzinie chodzenia platfusy im śmierdzą jak padlina” [8]


W jednym z wywiadów, pisarz powiedział, że wszystkie jego książki tworzą jedną całość, każda książka stanowi niejako rozdział, który z kolei składa się na opowieść, która jest cały czas tą samą opowieścią – za pomocą różnych języków, różnych perspektyw i różnych gatunków Stasiuk opowiada swoje prywatne historie – podczas lektury książki „Taksim” czytelnik ma więc wrażenie deja vu, które podpowiada mu, że gdzieś już się z tym zetknął, gdzieś już o tym czytał, że Stasiuk gdzieś już opisywał wcześniej te prowincje i  zapomniane miasta. Wrażenie jest tym silniejsze, im więcej książek Andrzeja Stasiuka zostało przeczytanych przez czytelnika.

„Taksim” to niezwykła powieść. Dzięki tej nieśpiesznej opowieści i gawędzie, Stasiuk po raz kolejny pokazał, że jest mistrzem słowa. Mistrzem, który o rzeczach zwykłych potrafi napisać tak, że przyciąga czytelnika, który zostaje z nim już do końca lektury. Coraz rzadziej w polskiej prozie mamy do czynienie z takim rodzajem lektury. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że można jeszcze trafić na tak ciekawie opowiedzianą historię – historię o tym, jak zmiany dotykają nawet najbardziej zapyziałą dziurę na końcu świata; historię o tym, że na świecie jest jeszcze gdzieś miejsce, w którym ludzie żyją i walczą o swoje przetrwanie; historię o tym, że można jeszcze na tym świecie znaleźć miejsce, gdzie poczujemy się dobrze. Chociaż przez chwilę.

[1] str. 53
[2] str. 54
[3] str. 54
[4] str. 58
[5] str. 97 - 98
[6] str. 266
[7] str. 264
[8] str. 188 - 189
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...