sobota, 30 kwietnia 2011

Cytując... Anna Piwkowska "Ślad łyżwy" (1)

Bardzo spodobał mi się pomysł umieszczania w jakimś konkretnym dniu cytatu na blogu. Pomysł podpatrzyłam u Agi i pomyślałam sobie, że skoro od zawsze lubiłam cytaty i nieco dłuższe fragmenty w książkach (i nie tylko) i zawsze towarzyszą mi karteczki do zaznaczania, to trzeba to jakoś wykorzystać.

Wczoraj na blogu zamieściłam recenzję książki "Ślad łyżwy", zatem pierwszy cytat będzie pochodził właśnie z tej powieści. 
"Ale czy to jest w ogóle możliwe poczuć swoje życie bez bliskości z drugim człowiekiem? To takie trudne. A samotności boimy się obydwoje. Może jedyne, co można mieć, to kruche poczucie, że ten drugi, który jest przy tobie, po prostu odrobinę chroni przed światem? Przed lękiem? Jakiej pełni pragniemy, o co walczymy, za czym tęsknimy i co nazywamy miłością? Egoistyczną potrzebę drugiego człowieka, próbę zobaczenia siebie w innym, aby mieć poczucie, że jednak się istnieje? Kiedy jestem sama, czuję, że rozsypuję się w proch. Tak jakbym tylko w obecności kogoś innego odzyskiwała siebie. A przecież ja to ja…"


Anna Piwkowska, “Ślad łyżwy”

Ciekawa jestem jaki jest Wasz stosunek do samotności. Czy zgadzacie się z tymi słowami? Poza tym cytatem, mogłabym tutaj przytoczyć jeszcze jeden, dotyczący dobrej i złej samotności. Ja osobiście staram się żyć w zgodzie ze swoją samotnością. Jakiś czas temu, to on dominowała w moim życiu. Z czasem to się zmieniło, ale nie jest tak, że kiedy czuję się sama, to rozsypuję się w proch. Z samotności trzeba nauczyć się korzystać...

piątek, 29 kwietnia 2011

Stąpając po niepewnym gruncie (Anna Piwkowska "Ślad łyżwy")

Z osobą Anny Piwkowskiej spotkałam się zupełnie przypadkowo za sprawą książki „Ślad łyżwy”, która ukazała się w 2007 roku i jest jej pierwszą powieścią. Na książkę trafiłam przeglądając ofertę pewnej księgarni, która oferowała dosyć sporą wyprzedaż. W pewnym momencie mój wzrok zatrzymał się na tym właśnie tytule. Do dyspozycji miałam jedynie opis - o książce nigdy dotąd nie słyszałam i nikt z moich znajomych jej nie czytał...  Zdając się na swoją intuicję, zamówiłam ją. Nie ukrywam, że książka okazała się mieć ogromną siłę przyciągania. Chwilę po tym jak pojawiła się w moim domu zaczęłam ją czytać.

„Ślad łyżwy” to historia ukazująca losy rodzeństwa – Abla i Anabel, których łączy kazirodczy związek. Wydarzenia ukazane są z perspektywy dziewczynki, która nie może poradzić sobie z wyjazdem brata, który pewnego dnia udaje się do Wiednia, aby tam kontynuować swoją edukację.

Poszukując informacji na temat autorki, a także książki „Ślad łyżwy” trafiłam na wzmiankę informującą o tym, że Anna Piwkowska inspirowała się losami George’a Trakla (austriackiego poety). „Ślad łyżwy” stanowić miał opowieść o Traklu i jego siostrze Margarethe. Autorka zrezygnowała z pierwotnych zamierzeń, skupiając się na dziewczynce, jej dojrzewaniu i postrzeganiu świata, a zwłaszcza relacji z bratem, który z czasem z Trakla zmienił się w Abla.

Spodziewałam się powieści, a tymczasem trafiła do mnie cieniutka książeczka, w której teksty to krótkie zapiski, przypominające urywki wspomnień Nie żeby był to dla mnie jakiś problem - bardziej chodzi o kwestię nastawienia przed przystąpieniem do lektury. Patrząc na dotychczasowy dorobek Anny Piwkowskiej pokuszę się o stwierdzenie, że na formę, jaką przybrała ta książka miał wpływ wcześniejszy dorobek autorki, która ma na swoim koncie kilka tomików poetyckich, a także fakt, że jest ona eseistką. Chociaż żadnego tekstu znajdującego się w tej książeczce nie można nazwać esejem, z całą pewnością każdy nosi mniejsze bądź większe zmamiono tego gatunku.

Teksty, które możemy odnaleźć w tej powieści są niezwykłe opisy i poetycki język, który sprawia, że nie do końca wiadomo z czym tak naprawdę mamy do czynienia – z powieścią, czy może poezją. Na pierwszy plan wysuwa się niesamowita plastyczność i obrazowość opisu – w jednej chwili jesteśmy w stanie wyobrazić sobie wszystkie kolory i miejsca, które opisuje nam główna bohaterka.

„Ślad łyżwy” to powieść wielowymiarowa i synestezyjna - autorka angażuje w lekturę wszystkie nasze zmysły: widzimy oryginalne połączenia kolorów i soczyste barwy, czujemy zapach kawy parzonej w kawiarni, w której przebywa Anabel i smak potraw, których nie chce jeść, słyszymy również jak gra na fortepianie... Detal odgrywa tutaj bardzo ważną rolę, a my czytając, mamy świadomość jego obecności i wielkiej siły z jaką oddziałuje na nas. Wrażenie to potęguje tematyka, która przewija się przez całą książkę, a mianowicie sztuka, z którą mają styczność główni bohaterowie.

Wszystkie te barwy, smaki, dźwięki, zapachy zdają się opisywać i stany emocjonalne i przeżycia zarówno bohaterów – strach, radość, tęsknota, pożądanie, miłość, rozpacz. Z każdą kolejną stroną lepiej poznajemy świat Anabel. Jej lęki i portret psychologiczny zostały niezwykle sprawnie ukazane. Autorka nie skupia się zbytnio na fabule – ona stanowi jedynie dodatek do tego, o czym myśli główna bohaterka, która momentami nie bardzo potrafi poradzić sobie z rzeczywistością, w której musi żyć. Ale mimo wszystko nie poddaje się – trwa w swojej wędrówce przez życie, a my z każdą kolejną stroną coraz bardziej utwierdzamy się w swojej chęci towarzyszenia jej.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Stasiukowe mądrości... ("Mam romanse z geografią", wywiad z Andrzejem Stasiukiem dla Dużego Formatu)


Przed chwilą skończyłam czytać wywiad z Andrzejem Stasiukiem, który ukazał się w Dużym Formacie. I znowu nabrałam ochoty na obcowanie ze słowem pisanym tegoż autora. 

"Mam romanse z geografią"

Kilka fragmentów i wypisów z wywiadu - mam nadzieję, że zachęcą Was do przeczytania całości:

"Co pana tak nagle wzięło na skandowanie?

- A bo to mój kraj jest. Jak sobie nim wszyscy gębę wycierają, to i ja też mam prawo. Że nagle się wzięło? A jak inaczej się miało wziąć? Nie planuję, co napiszę, tylko po prostu czekam, aż tekst sam do mnie przyjdzie. Przyszedł, to napisałem.
Przyszedł po katastrofie?

- Pewnie była katalizatorem, choć bardziej był nim związany z katastrofą największy spektakl medialny w powojennej Polsce. Cyrk.

Co było nieprawdziwego?

- Poza katastrofą i śmiercią prawie wszystko.

Płacz, żałoba?

- Uważam, że byliśmy świadkami największej w historii powojennej Europy produkcji i dystrybucji uczuć. Ta katastrofa obnażyła mechanizmy sterowania ludzkimi emocjami, pokazała, jak można nakręcić żałobę. Masowe łzy i lamenty. Sypanie głów popiołem.

Dlaczego masowo nie płacze się po śmierci niewinnych ludzi, którzy niczym na nią nie zasłużyli?

A ci zasłużyli?

- Polityka to zawód podwyższonego ryzyka. Dużo się lata, i to w trudnych warunkach atmosferycznych. Poza tym w tej wyprawie było trochę kuszenia losu. Ja nie wiem, jaka była przyczyna katastrofy, ale jak się leci we mgle z uporem, to coś nie tak jest.

Dlaczego wy, dziennikarze, nie rozrywacie szat nad każdą śmiercią? Kiedy umiera się bez hałasu, bez jednego spojrzenia. Dlaczego się nad tym nie płacze?! Bo co? Bo ci, co zginęli, byli politykami? Sorry, ale ta śmierć nie jest z tego powodu więcej warta niż śmierć każdego innego człowieka.

Proszę, niech mi pani wytłumaczy, dlaczego się płacze za politykiem? Ja nie potrafię tego przyswoić, rozumie pani? Ja nie rozumiem, dlaczego się płacze za Gosiewskim, a nie za kobietą, która umiera w przytułku! Bo jej telewizja nie pokazała? Dla mnie to horror moralny. 

Zaraz zginiemy w tym aucie, jak pan będzie puszczał kierownicę.

- Nie zginiemy, bo miałem dopiero jeden wypadek. Z własnej winy. Niegroźny. No, niech pani powie, skąd się wzięły te histeryczne nastroje w gazetach, w mediach?

Elita intelektualna kraju zginęła.

- No nie. Bez jaj. Jaka elita intelektualna, ludzie?! Jaka elita intelektualna idzie do władzy?! Pani przesadza. Zginęli urzędnicy powołani do administracji, do zarządzania tym całym naszym bałaganem. Naprawdę inaczej sobie wyobrażam elitę intelektualną niż jako posłów w naszym Sejmie. Oni w żaden sposób nie imponują mi intelektualnie, a jeśli pani imponują, to gratuluję.
Spadł samolot. Zginęli urzędnicy. Poza tym zbyt wielu wsiadło do jednego. To wszystko.

Zginął prezydent.

- Jego było mi żal. Bo miałem do niego osobisty stosunek. Do jego bezradności, zagubienia, do jego sięgania wysokiej klamki gdzieś w pałacach prezydenckich. Miałem pewien rodzaj czułości do niego. No, ale zginął prezydent, to wybierzemy następnego. Po to są, żeby pracowali, żeby ich wybierać…."

"A pod tamtym krzyżem w Warszawie pan był?

- A co ja bym tam zobaczył? Kobiety, które przypominają mi moją matkę? Facetów przypominających mi ojca? W tym łażeniu pod ten krzyż, żeby oglądać starych ludzi, było coś pornograficznego. Okropne podglądactwo.

Oni nie chcieli być oglądani?

- Oni chcieli gdzieś zaistnieć. To było być może pierwsze i ostatnie miejsce, w których ktoś ich dostrzegł i słuchał.

Nie uważał pan, że to ciemnogród tam stoi?

- Nie wiem, co to znaczy ciemnogród. Czy to ludzie, którzy trochę inaczej myślą? Może wolniej, bo współczesność, nowoczesność zostawiła ich trochę z tyłu? Przecież to nic złego jest.

Nie ma przymusu nadążenia. Ale jest w powietrzu fluid, który nakazuje, że trzeba się przystosować. Bo jest nowoczesność, postnowoczesność, musisz zapierdalać, bo świat się zmienia, a ty masz wskoczyć do tego pociągu, a jak nie, to jesteś nic niewart. Trzeba się załapać. A co z ludźmi, którzy mówią: my się nie chcemy załapać? My się nie potrafimy załapać? A może byśmy chcieli, ale nie umiemy? No i co z nimi? W pizdu?" 

“Ja nie oglądam telewizji, nie szukam specjalnie wiadomości o tym, co się w Polsce ostatnio dzieje. A dzieje się głównie polityka, która zubaża nam świat. Nie jest warta uwagi. Nie może wypełniać każdego dnia i wszystkich gazet, bo to jest horror umysłowy. Cały czas te same twarze, które mówią to samo, głupio najczęściej. Ja się na to nie godzę. Życie jest ciekawsze, potężniejsze, bardziej przejmujące niż to, co oni opowiadają. Tęsknię za ich kompletną nieobecnością tak jak w krajach skandynawskich. Są, ale ich nie ma”.

"Eustachy Rylski ma rację, że jesteśmy nacją młodą i dziką. Strasznie popieprzoną historycznie, zakompleksioną, przedziwną. Zawsze w tym kraju jest puste miejsce po czymś. A to po Wschodzie, gdzie byliśmy, a to jest dziura po Żydach, którzy byli tutaj.

Postrzelana ta Polska jest. Przesunięta w niemieckość, która kiedyś była słowiańska. Kruchy kraj. Kruchy lód. Gdziekolwiek się nadepnie, coś pęka, a pod spodem coś innego się pojawia. I w dodatku ochrzczeni też tak nie za bardzo, bo pod przymusem unicestwienia. I to Niemiec nas ochrzcił! Żeby chociaż jakiś ze wschodu misjonarz, a tu nie (śmiech).

Dziwni jesteśmy. Stoimy w rozkroku. Między przyszłością, upragnionym dwudziestym pierwszym, drugim wiekiem i wśród tych trupów nieszczęsnych, na cmentarzach. Rozdarci.

To w naszym kraju najnowocześniejszym muzeum jest muzeum masakry. Pielęgnujące pamięć o czymś, o czym ten świat dawno już chciałby zapomnieć. Że można zginąć za nic. Nie byłem, ale już dzieci tam prowadzą..."

Całość możecie przeczytać tutaj.

niedziela, 24 kwietnia 2011

W poszukiwaniu odkupienia (Sofi Oksanen "Oczyszczenie")


Są książki, które nas odpychają od samego początku, po które nie mamy ochoty sięgać. Są też książki, które działają na nas jak magnes – można by rzec, że to one same wybierają sobie czytelników. Ni stąd, ni zowąd wkraczają w nasze życie, diametralnie je zmieniając... Ostatnimi czasy niewiele książek intrygowało mnie tak, jak powieść Sofi Oksanen „Oczyszczenie”. Jakaś magiczna siła tkwiąca w tej książce podpowiadała mi, że sięgnięcie po nią będzie bardzo dobrym pomysłem. Moja kobieca intuicja i tym razem mnie nie zawiodła...

Początkowe wydarzenia w powieści oscylują wokół osoby Zary, która jak się później okazuje, w wyniku różnych wydarzeń, mających miejsce w jej życiu, zdecydowała się na ucieczkę. Mając przy sobie fotografię i mapę trafia do domu Aliide, która chociaż początkowo podchodzi z dużym dystansem do młodej dziewczyny, oferuje jej schronienie... Gdy uda nam się poznać Zarę, następuje zmiana czasu – przenosimy się w lata 30-te ubiegłego wieku, by przyjrzeć się bliżej drugiej bohaterce, Aliide. Dzięki tym przeskokom coraz więcej elementów zaczyna pasować do układanki, która wraz z lekturą książki Oksanen układa się w naszej głowie, by w części trzeciej wyjaśnić wiele niejasności. Myślę, że zdradzenie większej ilości szczegółów byłoby wielkim wykroczeniem wobec tej książki – biorąc pod uwagę różnego rodzaju zabiegi ze strony autorki, która zapewne chciała, żeby czytelnik jak najdłużej czerpał przyjemność z odkrywania sekretów bohaterek ukazanych w powieści.

„Oczyszczenie” Sofi Oksanen intryguje od początku do końca, oferując prawdziwą czytelniczą ucztę, która zaspokoi apetyt nawet najbardziej wymagającego czytelnika. Wszystko za sprawą problematyki, na której skupia się autorka (toksyczna miłość, zazdrość, społeczne napiętnowanie, niespełnienie...) i świetnie prowadzonej narracji. Akcja powieści toczy się powoli... Każda strona odkrywa przed nami kolejne tajemnice z życia Aliide i Zary. Wiele w niej szczegółów i niezwykle ujmujących opisów.

Książka Oksanen nie jest powieścią, którą po przeczytaniu można tak po prostu odłożyć na półkę... Jej lektura musi wybrzmieć w czytelniku, a gdy już do tego dojdzie, nie opuszcza nas wrażenie, że mieliśmy do czynienia z książką wyjątkową pod wieloma względami; książką, obok której nie można przejść obojętnie.

środa, 20 kwietnia 2011

Stosy dwa...

Pierwszy: recenzyjno - zakupowy. 4 książki ze Znaku i 3 tomy Wielkich biografii, które i ja kolekcjonuję.


Drugi: żeby nie było, że nie kupuję książek ;) Jak widać na załączonym obrazku, gdy zacznę kupować, to nie mogę skończyć ;) A tak serio, najdroższa książka z tego stosu to Balzakiana - kosztowała 23.58 zł. Pozostałe książki z wiosennej wyprzedaży w Matrasie. W sumie jest ich 16.


poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Pomieszanie z poplątaniem (Jakub Małecki "Dżozef")

Zawsze mam problem z książką, która doczekała się dużej ilości recenzji, bo chociaż w gruncie rzeczy zgadzam się z większością, to mimo wszystko chciałabym napisać o niej co odkrywczego. Po chwili namysłu zwykle dochodzę do wniosku, że nie ma nic złego w tym, że moje spostrzeżenia  pokrywają się z wrażeniami i opiniami innych. To chyba nawet dobrze, bo dzięki temu jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że dana książka jest świetna, tak jak to miało miejsce w przypadku ostatniej powieści Jakuba  Małeckiego. Ale od początku...

Jakub Małecki ma na swoim koncie kilka powieści i kilkanaście opowiadań, dlatego dziwi mnie, że dopiero teraz o nim usłyszałam. Myślę, że głównym powodem mojej niewiedzy jest fakt, że wszystko co dotychczas napisał ten młody autor klasyfikowane było jako fantastyka, bądź literatura grozy, a ja rzadko po tego typu literaturę sięgam. Jego ostatnia książka z powodzeniem mogłaby stanąć na półce z tabliczką „fantastyka”, gdyby nie to, że fantastyka występuje tam jako jeden z ważniejszych, ale nie jedynych elementów.

Tym, co przyciągnęło mnie w pierwszej kolejności do książki Małeckiego, była niesamowita okładka z widniejącym na niej kozłem. Następny w kolejce był zaskakujący opis po krótce nakreślający, z czym potencjalny czytelnik będzie miał do czynienia:
„Dżozef" Jakuba Małeckiego to intrygujące połączenie realizmu magicznego z powieścią dresiarską. Grzesio Bednar, absolwent szkoły zawodowej na warszawskiej Pradze, spotyka na swej drodze „złych ludzi", którzy łamią mu nos i zabierają telefon. Na domiar złego napuchnięta twarz chłopaka nie podoba się pracodawcy, a dziewczyna nie potrafi zrozumieć, jak można było do niej zaraz po wypadku... nie zadzwonić. Bednar trafia do szpitala. W sali poznaje trójkę mężczyzn, przekraczających smugę cienia. „Kurz" to rzutki biznesmen, „Maruda" jest wiadomo jaki, a „Czwarty" okazuje się bibliofilem i dziwakiem - czyta bez opamiętania książki Josepha Conrada, a kiedy zaczyna gorączkować, dyktuje Grzesiowi tajemniczą opowieść. Wkrótce szpitalna rzeczywistość zaczyna przypominać świat z koszmaru klaustrofobika. Czyżby demony z majaków „Czwartego"?
Realizm magiczny? Koszmar klaustrofobika? Jako, że lubię pomieszanie rzeczywistości z fikcją, nie mogłam pozostać dłużej obojętna wobec najnowszej powieści Małeckiego, która to bezpowrotnie wciąga niemal od pierwszej strony. Dalej jest już tylko lepiej za sprawą wielu elementów, które autor niezwykle umiejętnie łączy ze sobą sprawiając, że żaden nadmiernie nie dominuje nad całością. Fikcja jest odskocznią od rzeczywistości, do której zawsze wracamy na czas, dzięki czemu oba światy uzupełniają się w dosyć ciekawy i oryginalny sposób. I na tym nie kończy się wyjątkowość książki Małeckiego. Poza tą mieszanką jest jeszcze nietypowy styl, w którym wulgaryzmy występują obok cytatów z Conrada.

Dawno nie czytałam tak wyrazistej powieści, której akcja nie zatrzymuje się ani na moment, czym zresztą Małecki podbił moje serce. Równie ważni są tutaj bohaterowie, których autor niezwykle dokładnie odmalował na kartach powieści. To oni są najmocniejszą stroną książki – zaraz po fabule, która z każdą kolejną stroną zaskakuje nas czymś nowym i nieoczekiwanym.

Trudno tę powieść jednoznacznie zaklasyfikować – za każdym razem pojawia się element, który otwiera kolejną szufladkę. A to prosty język, który przypina „Dżozefowi” łatkę powieści dresiarskiej, a to odrobina napięcia rodem z powieści sensacyjnej, bądź  horroru, a to trochę przemyśleń, nad którymi warto się zatrzymać. Na pierwszy rzut oka iście karkołomne połączenie, które o dziwo ani przez chwilę nie zgrzyta, tworząc doskonałą całość, w której każdy element ma swoje miejsce i czas. Bez wątpienia polecam każdemu.

środa, 13 kwietnia 2011

Walcząc o przetrwanie (Jerzy Kosiński "Malowany ptak")


„Malowany ptak” to pierwsza książka Jerzego Kosińskiego jaką dane mi było przeczytać. Już kiedyś miałam ją w rękach, ale z różnych względów i powodów jej lektura zakończyła się, zanim na dobre się zaczęła. Już wtedy byłam świadoma jakich treści mogę się spodziewać, jednak dopiero po przeczytaniu jej w całości, zdałam sobie sprawę z tego, z czym tak naprawdę mam do czynienia.

Bohaterem, a zarazem narratorem książki „Malowany ptak” jest żydowski chłopiec, któremu z dnia na dzień przyszło walczyć o przetrwanie w czasach II wojny światowej. Wędruje od chaty do chaty szukając schronienia w zamian za pracę i sumiennie wykonywane polecenia. Jego odmienność wcale mu nie pomaga – na każdym kroku jest szczuty i szykanowany przez wieśniaków, którzy boją się przyjąć go pod swój dach.

Z każdym kolejnym rozdziałem poznajemy coraz bardziej porażające szczegóły, które zagnieżdżają się w naszym umyśle nie dając o sobie zapomnieć. Ja sama nie mogłam się otrząsnąć przez długi czas – ostatnie zdanie i zamknięcie książki wbrew pozorom wcale nie kończą lektury. Nagle okazuje się, że to dopiero początek – myśli atakują ze wszystkich stron i są jeszcze bardziej natarczywe, niż podczas samej lektury. Pytania jakie rodzą się w umyśle czytelnika są zawiłe i trudne. Im dłużej zastanawiamy się na odpowiedzią, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że jest ona na wyciągnięcie ręki i należy jej szukać w nas samych.

Kosiński skupia się przede wszystkim na człowieku i jego prawdziwej naturze, która prędzej czy później zostaje wydobyta na światło dzienne. Mowa tutaj o naszej mrocznej stronie, która uwidacznia się pod wpływem odpowiednich czynników. Można próbować tłumaczyć zachowanie ludzi, z którymi stykał się główny bohater – II wojna światowa i wszystko co z nią związane skłaniało wiele osób do różnych, niekoniecznie dobrych i wielkodusznych zachowań. I chociaż jesteśmy w stanie zaakceptować fakt, że każdy z nas jest w jakimś stopniu zły, to mimo wszystko trudno jest pojąć i zaakceptować ilość okrucieństwa, jaka może zostać w jednej chwili skierowana w stronę jednej tylko osoby.

Inny ważny problem, który pojawia się na stronach „Malowanego ptaka” to problem inności. Ową inność obrazuje nam główny bohater, który na każdym kroku spotyka się z nietolerancją wynikającą z jego narodowości. Ciemna karnacja i język, którym się posługuje, a który nie dla wszystkich jest zrozumiały sprawiają, że jest on bity i prześladowany na każdym kroku. Wiele wydarzeń mających miejsce w jego życiu utwierdza nas w przekonaniu, że to właśnie on jest tytułowym „malowanym ptakiem”, który musi walczyć z silniejszym od siebie przeciwnikiem niczym ptaki, które na siłę malowane są przez pewnego bohatera książki, Lecha:

„Czasami przez wiele dni Głupia Ludmiła nie pojawiała się w lesie. Lecha ogarniała niema furia. Wpatrywał się ponuro w ptaki zamknięte w klatkach, mrucząc coś pod nosem. W końcu, po długim namyśle, wybierał najsilniejszego ptaka, przywiązywał go sobie do nadgarstka i przystępował do szykowania cuchnących farb, które rozrabiał z najrozmaitszych składników. Kiedy był zadowolony z kolorów, obracał ptaka i malował mu skrzydła, głowę i pierś w barwy tęczy, aż ten stawał się bardziej pstrokaty i jaskrawy niż bukiet polnych kwiatów. Wtedy szliśmy w najgłębszy las. Tam Lech wydobywał malowanego ptaka; kazał mi go trzymać w ręce i lekko ściskać, żeby zaczął ćwierkać. Jego szczebiot przyciągał stado ptaków tego samego gatunku, które krążyło nerwowo nad naszymi głowami. Więzień, słysząc pobratymców, usiłował się do nich wyrwać. Ćwierkał coraz głośniej, a jego małe serce, zamknięte w świeżo malowanej piersi, biło jak oszalałe. Gdy gromadziło się wystarczająco dużo ptaków, Lech dawał mi znak, żebym puścił więźnia. Ten wzbijał się do góry, szczęśliwy i wolny, kropka tęczy  na tle chmur, po czym wlatywał w czekające brunatne stado. Przez moment ptaki były zbite z tropu. Barwny odmieniec krążył z jednego końca stada na drugi, daremnie próbując przekonać krewniaków, że jest jednym z nich. Ale ci, oszołomieni jaskrawymi kolorami, przyglądali mu się z niedowierzaniem. Gdy uporczywie usiłował zająć miejsce w szyku, spychali go coraz dalej i dalej. Wkrótce widzieliśmy, jak kolejno odrywają się od stada i atakują go zawzięcie. Jeszcze chwila i wielobarwny kształt zaczynał tracić wysokość i spadał na ziemię. Takie sceny rozgrywały się często…” [1]

Z całą pewnością jest to jeden z istotniejszych fragmentów tej książki – w wielu sytuacja, w wielu miejscach ludzie, u których szuka schronienia główny bohater, do złudzenia przypominają stado ptaków. A dalej jest tylko gorzej…

„Malowany ptak” przepełniona jest obrazami ukazującymi przemoc skierowaną wobec głównego bohatera i nie tylko, ale to właśnie dzięki tym strasznym obrazom ma ona taką wymowę i tak silne oraz uniwersalne przesłanie, które od tylu lat wciąż porusza. Obrazy jakie wykreował Kosiński budzą skrajne emocje – każdy rozdział wstrząsa do granic możliwości. Do lektury „Malowanego ptaka” trzeba dorosnąć i z całą pewnością nie można nikogo zmusić do przeczytania jej. Ale gdy tylko ktoś po nią sięgnie, z pewnością nie pożałuje swojej decyzji. 

[1] Jerzy Kosiński, Malowany ptak, Warszawa 2011, str. 66 – 67

niedziela, 10 kwietnia 2011

Śmierć nie musi być nudna (Mary Roach "Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków")

Mary Roach to kobieta, dla której nie ma tematów tabu. Jej książki czyta się z ogromnym, żywym zainteresowaniem, ponieważ w swoich dociekaniach kieruje się chęcią wyciągnięcia z danego tematu wszystkiego, co najważniejsze, a na dodatek zaraża swoją ciekawością innych.

Mary Roach pisząc o ludzkich ciałach i ich rozkładzie nie przekracza granicy dobrego smaku, nie rezygnuje z poczucia humoru i właśnie to sprawia, że jej książki są tak niezwykłe i tak chętnie czytane. W jednej ze swoich publikacji autorka porusza wiele aspektów związanych z ciałem człowieka, które po śmierci może zostać wykorzystane na wiele różnych sposobów,. Mowa tutaj o książce „Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków”. Roach nie skupia się w niej  na czasach współczesnych tylko i wyłącznie, ale zwraca też uwagę na rys historyczny i początki anatomii, która dawniej łamała wiele zasad, tylko po to, aby pozyskać ciało, na którym możliwe byłoby przeprowadzenie eksperymentów medycznych. Zdarzało się anatomom kroić własnego ojca i siostrę dla dobra medycyny i w celu poznania prawdy, ale były też osoby, dla których było to nie do przyjęcia.


„Poczyniono zatem drastyczne kroki. Zdarzało się, że anatomowie z rana taszczyli zwłoki dopiero co zmarłych członków rodziny na stół sekcyjny, ażeby krótko po tym złożyć pozostałe szczątki na przykościelnych cmentarzach”. [1]

Bardzo zainteresował mnie rys historyczny ukazujący anatomiczne praktyki - całe szczęście, że owe praktyki z upływem lat  uległy zmianie, a ciało zmarłego traktowane jest dziś z należnym mu szacunkiem. Bardzo często sięgano po „świeże” ciała – w tym celu porywacz nie musiał rozkopywać całego grobu. Proceder, który przeprowadzano był dosyć łatwy do zrealizowania.  Nie wyobrażam sobie, żeby dziś ciała zmarłych, na których przeprowadzano by badania pozyskiwano w następujący sposób:


„[...] wystarczyło rozgrzebać nieco z wierzchu. Następnie należało zahaczyć łomem o wieko trumny i ciągnąć w górę, wyłamując poręczną dziurę. Ciało łowiono za pomocą specjalnej liny zaciśniętej wokół szyi albo pod pachami, natomiast wykopaną ziemię zbierano na specjalne przygotowanej płachcie tak, żeby ją było łatwo na końcu wsypać z powrotem. Cała operacja nie zajmowała więcej niż godzinę” [2]

Aby uchronić ciało przed kradzieżą, stosowano różnego rodzaju zabezpieczenia. Dziś niezbędne jest do tego oświadczenie woli, a i to czasem jest negowane przez rodzinę zmarłego, która niejednokrotnie sprzeciwia się wyrażonej przez niego chęci oddania swojego ciała dla dobra nauki.

„Sztywniak” to niezwykła lektura, która zaskakuje na każdym kroku. Niemal każda strona redukuje nasze uprzedzenia do minimum, pokazując nam sens i dobre strony praktyk medycznych, które pozwolą ocalić życie innych ludzi.

Bardzo zainteresował mnie rozdział dotyczący testów samochodowych i wytrzymałości różnych sprzętów, z których wszyscy korzystamy każdego dnia, a które dla naszego dobra trzeba przetestować pod kątem potencjalnego niebezpieczeństwa wynikającego z użytkowania.


„Martwi nie są zbytnio utalentowani. Nie umieją gotować, grać w waterpolo, zawiązać sobie sznurowadeł ani pomnażać majątku. Nie umieją opowiadać kawałów i nie tańczą z radości. Ale jest jedna rzecz, w której są po prostu świetni. Są niezwykle wytrzymali na ból [...] Przez ostatnie sześćdziesiąt lat martwi pomagali żywym wyznaczać granice ludzkiej odporności na uderzenie w głowę, nadzianie się na coś klatką piersiową, miażdżenie kolan i wnętrzności – wszystkie te okropności, które mogą przydarzyć się uczestnikom wypadków na drodze”. [3]

To właśnie ciało daje najbardziej wiarygodne wyniki badań - manekin wykonany ze sztucznego materiału w chwili wypadku zachowuje się zupełnie inaczej niż ludzkie ciało, w którym w dalszym ciągu znajdują się organy.  Jeśli chcecie się dowiedzieć jak to wszystko wygląda w praktyce, koniecznie sięgnijcie po książkę Roach, która pisząc nawet o medycznych i naukowych tematach potrafi sięgnąć do literackiego języka, który w jednej chwili potrafi ukazać w wyjątkowy sposób ludzkie serce:


„I oto jej serce. Nigdy nie widziałam bijącego serca. Nie miałam pojęcia, że jest aż tak ruchliwe. Kiedy kładziesz dłoń na swoim sercu, wyobrażasz sobie coś delikatnie pulsującego, ale generalnie nie ruszającego się z miejsca, jak kursor na ekranie komputera wybijającego coś w rodzaju alfabetu Morse’a. Ta rzecz tutaj po prostu dziczeje. Przypomina część miksera, jakąś nieznaną formę życia, która właśnie wygrała samochód w Idź na całość” [4]

Taka książka była potrzebna – to jeszcze jeden krok w kierunku zmiany przekonań ludzi, którzy wciąż mają opory przed przekazaniem swojego ciała po śmierci. A przecież tak niewiele potrzeba, aby to, co zostaje zniszczone z chwilą pochówku mogło pomóc innym, przyczyniając się do rozwoju nauki i medycyny. 

W moim portfelu od dawna znajduje się oświadczenie, w którym zgadzam się na przekazanie swoich organów – dzięki książce Roach jeszcze bardziej utwierdzam się w słuszności swojej decyzji. Mam nadzieję, że nie ja jedyna. Roach uchyla nam rąbka tajemnicy pokazując nam początki anatomii – dawniej lekarze łamali wiele zasad


[1] Mary Roach, "Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków", Kraków 2010, str. 36 – 37
[2] Tamże, str. 39
[3] Tamże, str. 81
[4] Tamże, str. 172

piątek, 1 kwietnia 2011

Przesądy znane i zapomniane (Harry Oliver - "Czarne koty i prima aprilis. Skąd się wzięły przesądy w naszym życiu")


Przesądy są tym, z czym niejednokrotnie spotkaliśmy się w naszym życiu – czarny kot przebiegający nam drogę, rozbite lustro, rozsypana sól, siedzenie na rogu stołu, odpukiwanie w niemalowane drewno, życzenie drugiej osobie zdrowia – wszystko to brzmi znajomo...  Niestety – przesądy były, są i będą, nawet wtedy, gdy przestaniemy w nie wierzyć. To właśnie one sprawiają, że postępujemy tak, a nie inaczej z obawy, że spotka nas coś złego, bądź to, co złe ominie nas szerokim łukiem. To niesamowite, jak niektóre osoby potrafię uzależniać od nich swoje działanie i postępowanie – a wszystko po to, by zakląć dobry los... Mam jednak wrażenie, że czasem ludzie zbyt usilnie wierzą w moc i siłę przesądów upatrując w zwykłej błahostce to, co może zrujnować ich szczęście.

O tym, że na świecie jest wciąż cała masa absurdalnych przesądów możemy się dowiedzieć dzięki książce Harry’ego Olivera Czarne koty i prima aprilis. Skąd się wzięły przesądy w naszym życiuAutor skupia się nie tylko na uniwersalnych, oczywistych i dobrze nam znanych przesądach, ale przytacza również te mniej znane, bądź zapomniane już zabobony. W związku z tym, że Oliver jest Anglikiem, na pierwszy plan wysuwają się przesądy występujące na wyspach brytyjskich, Irlandii, a także te, które dotyczą kultury celtyckiej. W swoich rozważaniach nie pomija jednak Europy.

Bardzo dobrym rozwiązaniem jest wykorzystanie podziału, który umożliwił przyporządkowanie poszczególnych przesądów według tego, co czego się odnoszą. Mamy więc w książce kategorie takie jak: „Sztuka i rozrywka”, „Niebezpieczeństwa czyhające za drzwiami”, „Gesty i czynności”, „W domu”, „Odzież i obuwie”, „Zwierzęta”, „Ciało”, „Miłość i małżeństwo”, „Jedzenie i picie”, „Sport i hobby”, „Pogoda i zjawiska naturalne”, „Narodziny”, „Śmierć”, „Liczby szczęśliwe i nieszczęśliwe”, „Podarunki”, „Święta i uroczystości”, „Dni tygodnia i szczególne chwile w roku”, „Przewidywanie przyszłości”, „Zdrowie i uroda”, :Kwiaty i drzewa”, „Międzykulturowe talizmany”, „Dookoła świata”.

Jako, że dziś jest prima aprilis postanowiłam przytoczyć Wam fragment ukazujący przesąd związany właśnie z dniem 1 kwietnia:

1 kwietnia to dzień, w którym możemy bezkarnie płatać figle przyjaciołom i rodzinie, czyli „wyprowadzać ich w pole”. Żart zrobiony przed południem „ofiara” powinna przyjąć z pogodą z obawy przed ściągnięciem na siebie pecha, jeśli jednak postanowimy nabrać bliźniego po południu, pech dotknie właśnie nas. Jedna z teorii tłumaczących ten osobliwy zwyczaj głosi, że przed wprowadzeniem naszego aktualnego kalendarza w XVI wieku to właśnie w kwietniu obchodzono Nowy Rok. Tak fundamentalna zmiana musiała wprowadzić ogromne zamieszanie i we Francji zwyczajem stało się odwiedzanie domów sąsiadów i nabieranie ich, że wciąż jest to pierwszy dzień roku. Według innego przesądu  kwietnia jest feralnym dniem na ślub dla mężczyzn, gdyż stanie się on strasznym pantoflarzem. Urodzeni tego dnia są generalnie szczęśliwymi ludźmi, choć mówi się, że powinni unikać hazardu” [1]

Jestem osobą, która stara się myśleć racjonalnie. Nie wierzę w większość „nadprzyrodzonych” zjawisk, zatem ciężko jest mi uwierzyć w rzekome negatywne skutki wynikające z ignorowania przesądów. Muszę przyznać, że „Czarne koty i prima aprilis. Skąd się wzięły przesądy w naszym życiu” to niezwykle interesująca książka, aczkolwiek radzę czytać ją z przymrużeniem oka ;) 


[1] Harry Oliver, Czarne koty i prima aprilis. Skąd się wzięły przesądy w naszym życiu, Kraków 2011, str. 242 – 243
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...