Norma Jeane Baker znana jako
Marilyn Monroe - amerykańska legenda kina, seksbomba lat 50. i 60., ikona
światowego kina. Nigdy nie przepadałam za tą aktorką. Nigdy też nie wzbudzała
we mnie negatywnych emocji. Szczerze mówiąc to miałam do niej stosunek neutralny
i myślę, że dzięki temu mogłam przeczytać książkę Schneidera z dystansem – z
dystansem do Monroe, jej aktorstwa i osoby, jako takiej. Jak zresztą pokazuje Schneider, osoby
mającej wiele problemów z sobą - osoby nadużywającej alkoholu, uzależnionej od
środków uspokajających. Kobiety, którą kochały miliony, a mimo to, kobiety
nieszczęśliwej i samotnej.
Marilyn korzystała z pomocy wielu
specjalistów – doktor Ralph Greenson był jednym z psychoanalityków, który
zajmował się gwiazdą w ostatnich latach jej życia. Michel Schneider książkę
„Marilyn, ostatnie seanse” tworzy w oparciu o taśmy, które Marilyn nagrywała
dla swojego psychoanalityka. Taśmy te wiele znaczyły dla aktorki – mogła
nagrywać na nie to, czego nie była w stanie powiedzieć w obecności Greensona.
Psychoanalityk zalecił jej również pisanie dziennika, którego po przybyciu na
miejsce zbrodni nikt nie odnalazł. Marilyn była częstym gościem w domu
psychoanalityka – jadła z jego rodziną obiady, a seanse terapeutyczne
przeciągały się i prowadzone były praktycznie każdego dnia. Greenson ulegał jej
kaprysom, zaczynał grać rolę ojca swojej pacjentki. I chociaż wiedział, że było
to niezgodne z zasadami sztuki lekarskiej, wierzył, że dzięki temu Marilyn
będzie miała namiastkę domu i rodziny.
A wszystko po to, aby zapewnić stabilizację aktorce, którą często bała
się wyjść z własnego domu. W rzeczywistości było jednak na odwrót, a sama
Marilyn cierpiała jeszcze bardziej. Greenson dbał o to, żeby Monroe pojawiała
się na planie w stanie, który umożliwiałby jej pracę i kręcenie kolejnego
filmu. Często jego starania okazywały się niewystarczające wobec depresji w
jakiej znajdowała się aktorka. Z czasem
praca Greensona nie ograniczała się już tylko i wyłącznie do codziennych
seansów – towarzyszył jej każdego dnia na planie i przepisywał coraz to większe
dawki leków.
Z całą pewnością po książkę warto
sięgnąć, chociażby dlatego, że brakuje w niej taniej sensacji tak
charakterystycznej dla większości książek biograficznych. „Marilyn, ostatnie
seanse” nie jest biografią, a raczej quasi – dokumentalną powieścią, w której
fikcja odgrywa dużą rolę, bowiem „jedynie fikcja pozwala dotrzeć do
rzeczywistości”*. Książka - jak
sam Schneider pisze we wstępie – ma ona nieco chropowaty i poszarpany
styl. „Podobnie jak kolor włosów
Marilyn, ta powieść – te wymieszane opowieści – jest tak naprawdę fałszywa.
Inaczej niż w starych filmach, w których pojawiał się czasem anachroniczny
napis, iż wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń jest wyłącznie
przypadkowe, książka ta opiera się na faktach [...] Miejsca są precyzyjnie
wskazane, daty sprawdzone. Cytaty, zapożyczone z notatek, listów, artykułów,
wywiadów, książek, filmów itd., to słowa, które naprawdę zostały wypowiedziane
przez bohaterów...”**. Książka jest oparta na faktach, ale to, co
serwuje nam Schneider to głównie domysły i domniemania wymieszane z fikcją
mające na celu zrozumienie Marilyn – kobiety, która uciekała przed własnym
dzieciństwem i wspomnieniem matki nie potrafiącej zająć się własną córką,
kobiety chorej na schizofrenię.
-----------------------------
-----------------------------
* Michel Schneider, "Marilyn,
ostatnie seanse", wyd. ZNAK., 2008, str. 9
** Tamże, str. 10
** Tamże, str. 10
Książka jest tym lepsza, ze znajduja sie w niej odniesienia do innych osob z branzy filmowej, ktore uwiklaly sie w psychoanalize badz same ze soba mialy spory problem, te powiazania bywaja zaskakujace :> Poza tym tak samo wazna role jak Marilyn w tej ksiazce odgrywa jej psychiatra. A co do samym tasm to nie ma dowodow na to, ze w ogole istnialy, ale na szczescie ksiazka przedstawia duzo szerszy zapis, te tasmy stanowia zaledwie jej margines.
OdpowiedzUsuń